Chcąc jak najszybciej poprzeć odnoszone wrażenie o boskości cenot, postanawiamy w drodze do Chichen Itzy jak najszybciej zanurzyć się w jednej z nich, a podobno po drodze jest ich sporo. Jak postanowili tak zrobili. Parkujemy samochód, obowiązkowo w cieniu, na parkingu cenoty Ikkil. Jeżeli wierzyć reklamom wzdłuż drogi to ma być tu fajnie. No i jest. Ogromna studnia, z w zależności od kąta padania słońca, niebieską albo zieloną wodą, oglądana z wysokości kilku metrów już wzbudza apetyt na nura. Schodzimy niżej, apetyt rośnie. Jeszcze niżej, jeszcze parę schodów i hop. Wrażenie, że cenoty to dar Boży potęguje się z każdym zanurzeniem w krystalicznej toni i wynurzeniem w odbijającym się od tafli wody słonecznym blasku. Ponieważ przyjemności należy sobie rozsądnie dozować, nie zabawiamy tu zbyt długo. Wychodzimy na powierzchnię. Zimny prysznic przy wyjściu nie jest w stanie zmyć wspaniałych doznań, ale łagodnie chłodzi rozgrzane emocje. Wracamy do samochodu, a tu nagle ni stąd ni zowąd tylko z samochodu zaparkowanego naprzeciwko wyskakuje Sebastian. Tak, tak, Sebastian poznany w Playa del Carmen. Jak wspominałem, prowadzi z żoną biuro podróży „Kocham Meksyk” i właśnie w ramach pracy obwozi polską grupę turystów, pokazując jej wspaniałości Jukatanu. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, że świat jest mały? Naturalnie na dłuższą rozmowę nie możemy sobie pozwolić. Grupa jak to przeważnie bywa, ma bardzo napięty harmonogram. Czasu mało, a zwiedzania dużo. Zresztą my też mamy jeszcze sporo przed sobą. A więc krótkie „cześć”, „cześć” i każdy rusza w swoją stronę.

W drodze zatrzymujemy się jeszcze raz. Jakiś kolorowy budynek i stojące przed nim autobusy sprawiają wrażenie, że warto zajrzeć do środka Muzeum jakieś czy co? Ani muzeum, ani wystawa, ani nic wartego postoju. Najzwyklejszy w świecie bazar z tym wszystkim co się zwie pamiątki, a ja nazywam badziew. Skoro już stanęliśmy to rzucamy okiem. Czegoż to tu nie ma…? Jest wszystko. Nie będę po raz kolejny wymieniał tego co ludzie wymyślili, by innym ludziom wyciągnąć parę groszy z kieszeni. Dla poczucia, że postój nie jest zupełnie zmarnowany robimy sobie parę kolorowych zdjęć (też jakby nie było pamiątki) na tle kolorowego sklepu i przy replice Chac(a) Mool(a), która zwiastuje bliskość następnego starożytnego grodu Chichen Itzy. Jak zwykle przed wejściem do miasta znajduje się ogromny parking i jak zwykle, jako że zrobiło się stosunkowo późno, nocujemy na parkingu, zostawiając zwiedzanie na następny dzień. Sławna Chichen Itza wymaga osobnego miejsca, poświęcę jej cały następny artykuł, by tymczasem opuściwszy jej mury dotrzeć wieczorem do stolicy stanu Jukatan, Meridy. Dzień już jakiś czas temu schował się po zachodniej stronie, a miasto rozświetlają tylko uliczne latarnie, szukamy więc dogodnego miejsca na całonocny postój. Objeżdżamy w tym celu kilkakrotnie gwarny rynek, aż tu znowu nie wiedzieć skąd, po raz drugi z nienacka wyskakuje Sebastian, machając do nas rękami. Przez uchylone okno samochodu, umawiamy się na spotkanie w knajpie. Miejsce na nocleg znajdujemy na uliczce opodal rynku. Fajnie, że tak szybko, bo na rynku dzieje się coś co bardzo nas pociąga. Muzyka. Policyjna orkiestra z całym muzycznym inwentarzem: gitarami, bębnami, skrzypcami, trąbami, harfą, stojąc na środku rynku daje pokaz swojego latynowskiego kunsztu – i to jak daje. Do tego znakomity wokalista i stajemy się przypadkowo świadkami wspaniałego koncertu. Koncertu, który dosłownie wciska nas w ziemię i przez następnych kilkadziesiąt minut nie pozwala ruszyć się z miejsca. Asia słucha, słucham ja i pewnie Sebastian ze swoją grupą też, bo dopiero po zakończeniu koncertu dzwoni z informacją gdzie na nas czekają. Niebawem dołączamy do nich. Bardzo sympatyczni ludzie więc rozmowa szybko się klei, a Sebastian, dusza towarzystwa, dba o znakomitą atmosferę. A to kombinuje olbrzymie meksykańskie sombrera, a to zamawia następną kolejkę piwa czy też raczy nas opowieściami o Meksyku. Że wiedzę ma rozległą można by słuchać godzinami, ale niestety czas i późna pora po raz kolejny każą nam się żegnać. W drodze powrotnej jeszcze wspólnie trafiamy na uliczny spektakl, obrazujący obrzędową grę w pelotę. Liche przedstawienie nie zatrzymuje nas długo. „Dobranoc” lub też „buena noche” i może do następnego spotkania – to ostatnie wymieniane słowa. Rozchodzimy się po miłym wieczorze – oni do hotelu, my do samochodu.

Następny dzień w całości poświęcamy spacerom po mieście, w którym niestety trudno dopatrzeć się śladów świetności sprzed wieków. T-ho, tak nazywała się obecna Merida, była niegdyś obrzędowym centrum świata Mayów, po którym nic się nie zachowało, a przy najmniej my nic takiego nie dostrzegamy. Większość budynków z czasów kolonialnych również utraciła swój dawny blask. Jedynie główny plac, który ja nazywam rynkiem, przypomina złoty XVI wiek. Nad wszystkim góruje wspaniała katedra, której budowę rozpoczęto w 1561 roku na gruzach najstarszego na kontynencie amerykańskim kościoła. Być może dlatego niektóre źródła podają, że katedra w Meridzie to najstarszy amerykański kościół. Po przeciwległej stronie ratusz z krużgankami, przepięknie oświetlony, nocą prezentuje się najdostojniej. Po prawej trzypiętrowa kamienica, dzisiaj muzeum rodu Montejo, a kiedyś ich dom. Montejowie to ród, któremu aż 15 lat, zaciekle wojując, opierali się Mayowie. Najpierw walczyli z ojcem Francisco Montejo, a potem z jego synem Montejo el Mozo, któremu w końcu w roku 1542 ulegli. W mieszczącej się na przeciw galerii, można podziwiać mnóstwo obrazów, dokumentujących heroiczną postawę Indian i brutalność z jaką zostali zdławieni. Na jednym z płócien uwieczniono męczeństwo torturowanego przywódcy rebelii, o której wspominałem w Valladolid. Sporo obrazów poświęconych jest pierwszemu „białemu”, który ożeniwszy się z Indianką, stanął do walki przeciwko Hiszpanom po stronie swoich nowych współbraci.
Jak każde większe miasto, tak samo i Meridę zwiedzać można dwupiętrowym otwartym autobusem. Mimo nagabywania, przez ulicznych naganiaczy, rezygnujemy z kupowania biletu. Wolimy spacer. Jeszcze dobrze nie oddaliliśmy się od rynku, a już mamy niespodziankę, do której autobus by nas nie zawiózł. Galeria sztuki współczesnej w jednym z pasaży. Tu Asia zatrzymuje się na dłużej. Ja, konserwatysta wolę klasykę, co nie znaczy, że nie rzucam ciekawskiego spojrzenia na to i owo.

Podążając dalej w kierunku murów miasta, w któreś z licznych krętych, wąskich uliczek następne muzeum. Muzeum historico. Wchodzimy, mimo że muzea archeologiczne i historyczne powoli zaczynają mnie nudzić. Wszędzie podobne ludzkie szczątki, podobne wyroby codziennego użytku, podobna kultura i tylko nazwy się zmieniają. Tutaj jest jednak coś, co to muzeum wyróżnia. Pierwsze piętro to typowe sale z niewieloma eksponatami. Za to na drugim piętrze wystawa obrazów R. Castro. Kilka pokoi wypełnionych płótnami tego artysty, rychło podnosi w moich oczach muzeum do rangi „warto zajrzeć”, tym bardziej, że Castro malował wyłącznie kobiety. Castro / Castro – zbieżność nazwisk wydaje się przypadkowa aczkolwiek pewności nie mam. Rodzina?

Wzdłuż granic starego miasta, napotykając co rusz na kościół lub przynajmniej kaplicę dochodzimy do dzielnicy, która wydaje się być centrum handlowym typu targ. Kilkanaście poprzecinanych prostopadle ze sobą ulic, tworzy ogromny, krzykliwy, kolorowy bazar. Tego nam trzeba. Uzupełniamy zapasy: owoce, warzywa, sery itp. wszystko naturalne i z pierwszej ręki. Sami też na miejscu próbujemy swojskich meksykańskich przysmaków. Pychotka. Z pełnymi siatkami wracamy do auta i ruszamy dalej. Asia proponuje odbić od planowanej trasy. Skoro Asia pilotuje to jej propozycja jest przeze mnie bezdyskusyjnie zaakceptowana. Jeszcze dziś chcemy dotrzeć na wschodnie wybrzeże Zatoki Meksykańskiej, do rezerwatu Celestun.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł