Parking przed wejściem do Coby ściele się już długimi cieniami, a słońce ledwo wisi nad horyzontem, gdy dotarłszy szukamy na nim odpowiedniego miejsca na nocleg. Ja przygotowuję samochód, Asia w tym czasie pitrasi wyśmienitą kolację. Idzie nam to na tyle szybko (jesteśmy już dobrze zgrani), że przed całkowitą ciemnością zostaje trochę czasu na wieczorny spacer po okolicy. Z lewej płytka, zielonkawa laguna, z której mam wrażenie, obserwują nas dziesiątki krokodylich oczu, z prawej starożytne majańskie miasto, jeszcze nie widoczne, bo ukryte w dżungli za to słyszalne jazgotem rozmaitego ptactwa, pięknie komponują się z emocjami przed wyprawą w tajemniczy świat Mayów. Myślę, że taka wieczorna sceneria dobrze wróży jutrzejszemu zwiedzaniu. Asia też ma taką nadzieję.
Rankiem, zanim wychodzimy na wędrówkę po ruinach Coby, spotykamy podobnych do nas camperowiczów ze Szwajcarii. Też spali na parkingu, parę metrów od nas. Miła pogawędka, wymiana najpotrzebniejszych informacji – oni jadą tam, gdzie my już byliśmy, a my tam skąd oni jadą. Takie informacje od przypadkowo spotkanych ludzi często okazują się bardzo przydatne. Po starogermańskim „Aufwiedersehen”, nasze drogi się rozchodzą. Oni wyjeżdżają z parkingu, a my wchodzimy do następnego miasta Mayów, do Coby. Coby znacznie mniej znanej i zdecydowanie rzadziej odwiedzanej niż poprzednie Tulum, za to zdecydowanie większej i z zupełnie innym typem zabudowy. Zdaje się nawet, że było to o ile nie największe to jedno z większych miast imperium. Schowane w dżungli, zajmowało obszar ponad dwustu kilometrów kwadratowych. Jak olbrzymi jest to teren, świadczy fakt, że odkopano, odrestaurowano i oddano do turystycznego użytku zaledwie 5% miasta, a mimo to tylko nieliczni tak jak my, zwiedzają ruiny na piechotę. Większość wypożycza rowery, a są i tacy (spora grupa) którzy wynajmują rykszę i poruszają się po dżungli nie ruszając się. Po kilkuset metrach spaceru spotykamy pierwsze budowle. Mała piramida, koszary i należące do nich zabudowania. Jest też pierwsza wykuta w kamieniu, naturalnej wielkości płaskorzeźba któregoś z królów. Następne dwa kilometry przez las i następny kompleks. Tu już mamy coś na kształt pałacu, a pod nim boisko do peloty. Pelota to rytualna gra w piłkę. Grało się do strzelenia pierwszego gola, którym było umieszczenie piłki w okrągłej obręczy, umieszczonej w środkowej części stromej, bocznej ściany (pokazuję część boiska z ową obręczą na jednym ze zdjęć). Grało się jeden na jeden, a przegrany zostawał składany bogom w ofierze – znaczy się zabijany. Zdarzało się, że do gry stawał król. Wtedy, na wszelki wypadek, przeciwnika przez parę tygodni głodzono, a jeżeli przed meczem dalej był w niezłej formie to łamano nogę albo rękę, by przypadkiem nie wygrał. Dzisiaj nazywamy to drukowaniem wyniku. Przeciwnikom nie łamie się kończyn, ale i tak wygrywa ten, kto ma wygrać. Środki się zmieniły, a cel pozostał ten sam. Z boiska przenosimy się z powrotem w dżunglę. Następne dwa kilometry (z których robią się trzy, bo mimo posiadanej mapy i tak gdzieś błądzimy) doprowadzają nas do miejsca, będącego skupiskiem płaskorzeźb królów i królowych. Przy każdej jest coś napisane starożytnymi hieroglifami, niestety nie rozumiemy co. Faktem jest, o tym dowiadujemy się z przewodnika, że do dzisiaj potomkowie Mayów (między innymi ci z półwyspu Punta Allen – pisałem w poprzednim artykule), zapalają im świece i odprawiają przed nimi modły.
Dobrze, że przy wejściu poprosiliśmy o mapę, bo mało brakuje, a nie znaleźlibyśmy najważniejszej atrakcji Coby – piramidy Nohuch Mul. Ze środka owalnego placu, wyrasta w górę, zdając sie dotykać nieba. Pokonując strach wchodzimy po wysokich, stromych schodach. Pierwsze spojrzenie w dół obojgu nam kręci w głowie i wytrąca poczucie bezpieczeństwa. Dopada nas lęk wysokości. Asia, sporo ode mnie odważniejsza, potrafi się do tego przyznać i zawraca. Ja nie. Nie patrząc w dół brnę dalej w górę. Pokonanie strachu i trudu wspięcia się po 120 stopniach, owocują na szczycie, jak zwykle w takich przypadkach, piorunującym wrażeniem wywołanym nieziemskim widokiem. Będąc ponad czubkami drzew, okalającej piramidę dżungli, mam nieodparte uczucie zawiśnięcia w przestworzach między niebem a ziemią. Pewnie inne uczucie mieli ci, którzy jako ofiara bogom, zrzucani byli stąd ze związanymi rękami i nogami. Aż włos się jeży.
Wejście w porównaniu z zejściem okazuje się błahostką. Jakoś sobie jednak radzę. Na dole opowiadając Asi wrażenia z góry, pokonujemy kolejny dwukilometrowy odcinek powrotnej drogi do wyjścia. Na parkingu, zmęczeni, utrwalamy przeżycia z Coby półlitrowym, zimnym, świeżo wyciśniętym sokiem i ruszamy na obiad do pobliskiego Valladolid.
Atmosfera miasta, do którego docieramy w niespełna godzinę, w niczym nie przypomina wielkomiejskiego gwaru. A Valladolid to drugie pod względem wielkości miasto stanu Yucatan. Nie mylić stanu Yucatan z Półwyspem Yucatan. Półwysep dzieli się na trzy stany: Quintana Roo rozciągający się wzdłuż karaibskiego wybrzeża, z Playa del Carmen, Tulum i Cobą (czas w tym stanie, mierzony według czasu Florydy, różni się o godzinę od reszty półwyspu; zegarek tego automatycznie nie zmienia, a ja nie wiedząc o tym na początku znajdowałem się ciągle w innym czasie niż reszta mieszkańców) północno-zachodni stan Yucatan z Valladolid, Merida i Celestun (do których zmierzamy) i południowo-zachodni stan Campeche z Campeche i Sabancuy (gdzie powinniśmy dotrzeć za tydzień).
Tym razem stawiamy nasz dom na kółkach nie na wyznaczonym płatnym parkingu, a po prostu przy drodze, w bezpośrednim sąsiedztwie cenoty, której oglądanie zostawiamy do jutra. Po dwóch dniach spędzonych na skakaniu po wiekowych ruinach, spacer uliczkami współczesnego aczkolwiek egzotycznego miasteczka to przyjemna odmiana. Kolonialna zabudowa, katedra przy placu Principal, zielone skwery i sklepy z towarami, których zaczyna nam brakować – to wszystko zachęca do zajrzenia tu i tam. Szkoda tylko, że nigdzie nie znajdujemy śladów największej indiańskiej rebelii sprzed 170 lat. To tutaj uciskani i prześladowani Mayowie w roku 1847 złapali za noże i wyrżneli znaczną część Hiszpanów. Jak okrutnie zostali za to ukarani dowiemy się pewnie jutro, odwiedzając muzeum w Meridzie. Znajdujemy za to inne wspaniałości. Ławki (bancas) w miejskim parku o nazwie „Tu i Yo” (Ty i ja) na których siedzi się twarzami do siebie – prawda, że cudne? A na koniec spaceru przytrafia się najtańsza chyba w całym Meksyku smażalnia kurczaków. Kurczak z ryżem i sałatką, a na dodatek słoik zupy za 2 dolary za osobę to dla nas też wspaniałość.
Do sąsiedniej cenoty tak jak zamierzaliśmy schodzimy o bladym świcie. Jeszcze nikogo nie ma, nawet tych kasujących za wejście. Jest za to co oglądać i co podziwiać, zwłaszcza, że jesteśmy sami i nikt nie zagłusza podziemnego spokoju. Jednak głęboka, zielona woda w półblasku dopiero co wschodzącego słońca wygląda na tyle groźnie, że nie odważamy się w niej zanurzyć. Z tymi wrażeniami postanawiamy czekać do następnych cenot, a będzie ich po drodze jeszcze mnóstwo. Acha – obiecałem wytłumaczyć co to takiego cenota. Myślę, że załączone w tym i następnym artykule zdjęcia znacznie przybliżą to pojęcie. Na całym jukatańskim półwyspie nie ma ani jednej rzeki. Cała akwastruktura znajduje się pod ziemią i stąd cenoty – podziemne, kresowe studnie, jeziora, zasilane podziemnymi rzekami z krystalicznie czystą wodą. Nie sposób się nie domyśleć, że w kulturze Mayów cenoty stanowiły miejsca specjalnego kultu. Mayowie tak jak my zdawali sobie sprawę, że woda to życie. Jedyne zbiorniki wody, znajdujące się w dodatku w tak cudownych otoczkach, jak pokazują zdjęcia, musiały wydawać się im darem bogów. Przyglądając się tym i innym cenotom, odnosimy z Asią podobne wrażenie.