Na parking, przed wejściem do strefy archeologicznej miasta Tulum, przyjeżdżamy wczesnym rankiem. Bardzo wczesnym. Na tyle wczesnym, że wszystko jeszcze pozamykane. Możemy zatem spokojnie zająć się śniadaniem, a potem przejrzeniem wystawianych właśnie bubli. Otwierają się pierwsze stragany z tzw. pamiątkami, znanymi na całym świecie jako souvenir. Czegoż to tu nie ma. Koszulki, czapeczki, okulary, kapelusze, sandały, torebki, pocztówki, filiżanki, serwetki, koce etc., etc., a wszystko z obowiązkowym nadrukiem TULUM i paroma reprodukcjami ruin. Piękna ohyda wabiąca turystów jak lep muchy. Stragany, znaczy ten lep, towarzyszy nam od parkingu przez następne kilkadziesiąt metrów, aż szeroka asfaltowa ulica zamienia się w leśny trakt prowadzący do wejścia.
Wczesne przybywanie do takich miejsc ma ogromną zaletę – jeszcze nie ma tłoku. Ruiny z Tulum są za sprawą swojego niepowtarzalnego, niesamowitego położenia nad samym morzem, jednym z najczęściej i najtłumniej odwiedzanych miejsc na całym jukatańskim półwyspie. Póki co jest jeszcze w miarę spokojnie. Bez stania w długiej kolejce nabywamy bilety, ku naszej uciesze nie takie drogie jak się spodziewaliśmy.

Niedługi odcinek drogi przez las, doprowadza do niskiej wejściowej bramy w obronnym murze. Niegdyś 950-cio metrowym mur pierścieniem okalał miasto, broniąc jego mieszkańców przed wrogiem od lądu i morza. Nie posiadając wrogich zamiarów przechodzimy przez bramę i momentalnie, oczarowani tym co widzimy wypowiadamy „Ooooo”. Może nie, że nigdzie, ale z pewnością rzadko na świecie zobaczyć można taką dramaturgię obrazu. Białe ruiny bardziej lub mniej zniszczonych, prastarych budowli wtopione w podzwrotnikową bujną zieleń, z wyrastającymi smukłymi palmami, na tle skrzącego się w złotych promieniach gorącego słońca i lazurowe morze, obsypane bielutką jak cukier- puder plażą, muszą na każdym wywrzeć taki zachwyt i takie wrażenie, że zwykłe „ŁAŁ” i „Ooo” nie są w stanie wyrazić.

Tulum (taką nazwę nadali miastu Hiszpanie za sprawą potężnego, otaczającego miasto muru; Mayowie nazywali swoje miasto Zama, a znaczyło tyle, co poranny brzask,- pewnie za sprawą podziwianych stąd wschodów słońca) nie był jak inne dużym miastem. Pełnił w państwie Mayów latach 1200 – 1521 rolę małego, ale ważnego, bo chyba jedynego portu. Najważniejszą budowlą jest stojący na wzgórzu zamek. Światło padające z jego okien wskazywało Mayom bezpieczną drogę przez zdradzieckie rafy. Taka morska latarnia sprzed ośmiu wieków. Przed drogą do zamku, po prawej stronie mijamy Case de cenote (dom z umieszczonym pod spodem podziemnym wodnym oczkiem) Co to są cenoty opowiem w następnych rozdziałach, jak tylko uda nam się w którejś zanurzyć. Dalej przed nami niewielkie Templo del Dios del Viento (Boga Wiatrów), za którym skręcamy w lewo, by najpierw wspiąć się na niewielkie wzniesienie, a potem schodami zejść na najcudowniejszą na świecie plażę. Wzgórze i schody stanowią wspaniałe miejsca do strzelenia kilku spektakularnych fotek. Z lewej ruiny, w dole plaża. Dlaczego kilku? Pstrykam kilkanaście, a każda piękna jak widokówka. Schodzimy na plażę. Tu widoki równie piękne jak na górze. No to znowu kilkanaście widokówek. Gdyby nie to, że ogromnie chcę się zanurzyć w lazurowej głębi, pewnie powtarzałbym i pstrykał, pstrykał i patrzał do samego wieczora. Woda wspaniała, kąpiel jeszcze lepsza, a spacer po gorącym, białym piasku najlepszy. Ale cóż – robi się co raz bardziej tłoczno. Opuszczamy plażę, wychodzimy z miasta Mayów, by z dala od ludzi poszukać ustronnego miejsca. Znajdujemy takowe już kilkadziesiąt metrów dalej. Tu możemy do woli pływać, plażować i cieszyć się tym cudownym miejscem jak długo się da. Cieszymy się do późnych popołudniowych godzin, aż nasyceni i plażą i morzem i ruinami, ale pozostając cały czas pod ich wrażeniem wracamy do samochodu. Z błyszczącymi ze szczęścia oczami i lekko sparzonymi od słońca czołami, ruszamy na kolację do następnego, oddalonego o godzinę drogi, mayańskiego miasta – Coba.

Zanim Tulum zniknie we wstecznych lusterkach samochodu muszę, gwoli blogerskiej ścisłości, napomknąć o jeszcze jednym znamiennym fakcie związanym z tą okolicą. Będąc w Tulum po raz pierwszy miesiąc temu, szukając campingu lub jakiegokolwiek miejsca do spania, wjechałem na wąziutki 35-cio kilometrowy półwysep. Piękna asfaltowa droga wzdłuż nabrzeża niestety skończyła się szlabanem, za którym bez napędu na cztery koła nie dałoby rady. Zawróciłem, miejsca nie znalazłem i pojechałem dalej do Playa del Carmen. Dopiero teraz dowiaduję się, że ów półwysep Punta Allen i okoliczne laguny tworzą rezerwat biosfery Sian Ka`an, objęty ochroną UNESCO. A dodatkową ciekawostką jest fakt, że w miejscowości o tej samej nazwie (Punta Allen), na czubku półwyspu zamieszkuje niewielka, kilkutysięczna społeczność potomków Mayów.

 

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł