Nowy rok 2016 rozpocząłem 10 km biegiem i mocnym postanowieniem, że nic sobie nie będę postanawiał. Nie postanawiam zatem codziennie rano biegać, ale też nie postanawiam nie biegać. Biegam zatem co jakiś czas, aż do siódmego stycznia i krach. Siódmego stycznia wszystko mnie boli. Tak boli, że nie mogę się wygramolić z łóżka. Acha – przetrenowałem się – to pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy. Zakwasy! Tylko skąd taki dokuczliwy ból głowy? Gdy nazajutrz do ogólnego złego samopoczucia dołącza wysoka gorączka, chcąc nie chcąc konsultuję sprawę z medykiem. Orzeczenie jest jasne – denga. Ukąsił mnie jakiś wredny komar i zaraził krwotoczną gorączką. Jako, że owej krwotocznej gorączki, zwanej potocznie dengą są cztery rodzaje, pozostaje nadzieja, że nie zostałem zarażony tą najgorszą. Z lekarstwami i syropami wracam do łóżka, z którego nie wychodzę praktycznie przez dwa dni. Dzięki Bogu po dwóch dniach gorączka spada i tylko ogólne osłabienie organizmu, które jak zapowiadał lekarz trwać będzie przez następne dwa, trzy tygodnie, nie pozwala mi skakać z radości. Pozwala za to wygramolić się z auta i publicznym środkiem transportu (na samodzielne kierowanie samochodu jestem za słaby) pojechać na lotnisko do Cancun przywitać Asię, która właśnie za chwilę ląduje. Szybko się znajdujemy, długo witamy, a za chwilę już razem siedzimy w autobusie z powrotem do Playa del Carmen. Wprawdzie obiecałem Asi, że bez niej niczego nie będę zwiedzał i oglądał, no ale miasta nie dało się ominąć. Służąc więc za przewodnika, od poranka oprowadzam Asię po tym co jeszcze dwadzieścia lat temu było malutkim, nieznanym rybackim portem, a dzisiaj wyrosło na olbrzymie, turystyczne miasto. Asi, jeszcze nie bardzo zaaklimatyzowanej, dopiero czerwone od wschodzącego słońca niebo, uświadamia, że znajduje się na Karaibach więc czym prędzej podąża w kierunku plaży. Zaczynamy zatem zwiedzanie miasta od porannego spaceru plażą, podziwiając przy okazji poranny połów nielicznych już, pozostałych tu rybaków. Plażą dochodzimy do promowej przystani, z której odpływają statki na jedną z większych turystycznych atrakcji, na leżącą na rafie koralowej wyspę Cozumel. Niegdyś kobiety Mayów wyprawiały się na tą wyspę by złożyć hołd bogini płodności Ixchel – tak jest napisane w moim przewodniku. Dzisiaj na wyspę pielgrzymują przybysze z całego świata by oddać hołd rafie. Widoczność w wodach wokół wyspy wynosi do 30 metrów, temperatura waha się w granicach 26 stopni, także oglądanie rafy koralowej pod wodą w takich warunkach to nie lada gratka. Nadmienić mi tu wypada, że z Darkiem (o którym wspominałem w poprzednim artykule), jako że posiada tego typu uprawnienia, przeżycie i takiej przygody jest możliwe. Dalej za przystanią, rozciąga się Playacar – to takie turystyczne getto. Ogrodzony i pilnowany, pięknie usytuowany przy samej plaży teren z hotelami i parterowymi domkami typu boungalow. Przechodzimy parę przecznic, szybko orientując się, że nic tu po nas. Dalej prowadzę Asię na degustację pycha soków w pijalni, w której zawsze zatrzymuję, raczej zatrzymywałem się po porannym bieganiu, a potem wracamy na słynną Av. 5 Tu zatrzymujemy się pod starą, ale odnowioną i powiększoną kapliczką, która pamięta czasy, gdy Playa była jeszcze małym portem. Przystajemy pod pomnikiem la Carmen i Indianina Maya, symbolem miasta, przed którym właśnie górale z okolic Oaxaki (wg Cejrowskiego pasujący tu jak zakopiański oscypek do sopockiego mola czy jakoś tak) wykonują swój rytualny taniec, kręcąc się przy jednostajnym uderzeniu bębna, na linach, głową w dół. Siadamy na ławeczce z uśmiechniętymi paniami-śmierciami. W Meksyku to nic nadzwyczajnego. Uśmiechnięta Śmierć czy kolorowe cmentarze to coś zupełnie naturalnego. Mają tu inne podejście do śmierci, a co za tym idzie i do życia. Prawdopodobnie takie, jakie powinno być w kulturze chrześcijańskiej. Śmierć nie kończy życia, a tylko zmienia je w lepsze, w innym miejscu. Więc nie smutek i żałoba, a radość i zabawa wieńczy spotkanie z nią. Santa Muerte – święta śmierć to często spotykany napis, który stał się niejako symbolem Meksyku.
Skąd to wiemy? Ano opowieściami o świętej śmierci, raczy nas Kasia, magister kulturoznawstwa, w trakcie wieczornego spotkania. Gdy jej mąż Sebastian dogląda kurzych skrzydełek i wieprzowych schabów na rozżarzonym grillu, Kasia opowiada nam o tym, do czego zapałała miłością w trakcie studiów, o kulturze i historii Meksyku. Miłość była tak namiętna, że namówiła Sebastiana na osiedlenie się w tym zakątku świata. Przyjechali, założyli biuro podróży „Kocham Meksyk” i nie żałują tego kroku. Oboje twierdzą, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Mimo, że jesteśmy akurat w środku sezonu turystycznego, który trwa od listopada do kwietnia i oboje w ramach swojej działalności mają pełne ręce roboty, udało im się wykombinować dla nas i paru swoich przyjaciół chwilkę czasu i zorganizować wieczorną imprezę przy grillowanym mięsie i napojach pt. ”Co kto chce”. Sebastian w taki sposób pyta: – Co komu podać? – twierdząc, że ma wszystko. Ma. Biesiada w której oprócz nas i gospodarzy uczestniczą jeszcze Magda i Maciej z dziećmi, a po czasie dołącza Grzegorz, przeciąga się do późnych wieczornych godzin. W trakcie jedzenia, picia i nader ciekawych rozmów dowiadujemy się między innymi o czekających nas niespodziankach w trakcie objeżdżania Jukatanu, co już niebawem nas czeka. Asia, widzę, wypytując Sebastiana o szczegóły, coś skrzętnie notuje – pewnie już się przygotowuje do podróży.
Zbliża się połowa stycznia. Z europejskich wojaży do domu wraca Darek z rodziną. Czekamy na nich z Asią z przygotowaną kolacją. Zmęczenie i późna pora nie pozwalają na zbyt długie siedzenie i opowiadanie nowych wieści ze starego kontynentu. Przekładamy rozmowy na jutro. Na jutro, które od rana jest pełne pracy i pełne niespodzianek. Mamy termin w warsztacie na wymianę opon, oleju i filtrów. Stawiamy się punktualnie o wyznaczonej godzinie, a pan majster ku naszemu zdziwieniu robi niewyraźną minę i informuje nas, że nic z tego. Podobno nie mają podnośnika, który by uniósł mój samochód. Trutu tutu – wymianę opon i oleju można zrobić z pomocą lewarka. Zapomnieli huncwoty po prostu i nie mają części. Za to ja mam problem. Objeżdżamy chyba wszystkie warsztaty i oponiarskie serwisy w Playa bez efektu. Co robić? Nie pozostaje nic innego, jak jechać do oddalonego o 60 km Cancun, do serwisu Fiata. Zdaję sobie sprawę, że w serwisie będzie drogo, ale przynajmniej będzie. Acha – będzie!!! W serwisie Fiata nie mają oleju ani filtra do dieslowskiego modelu (!!!). O tarczy hamulcowej i oponach 215/70 nawet nie wspominam. Jedyna pociecha, że obiecują mieć wszystko w ciągu dwóch tygodni. Dobra, reasumuję – na oleju, który mam jeszcze Jukatan objadę, filtr paliwa niedawno wymieniałem, czyli też da radę, opony, które wymieniłem w Salwadorze są dobre, a zapasowe w razie czego parę kilometrów też ujadą. Najgorzej z pękniętą tarczą hamulcową. Ryzyk fizyk – trzeba będzie jechać powoli i jak najmniej hamować. Damy radę. Termin umawiam nie za dwa, a za trzy tygodnie – po naszym powrocie.

Wieczorem Asia z Darkiem konsultują ostateczną rutę z punktami, które koniecznie musimy zwiedzić i z tymi, które ewentualnie powinniśmy zobaczyć. Darek zna w Meksyku każdy szczegół toteż plan mamy precyzyjny. Od tej pory Asia przejmuje rolę pilota. Wyprawę dookoła półwyspu Jukatan zaczynamy nazajutrz tj. 20 stycznia 2016, od starożytnego portu Mayów – Tulum..

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł