Do centrum Playa del Carmen, miejsca w którym, choć jeszcze o tym nie wiem, przyjdzie mi spędzić cudownych kilka tygodni, przyjeżdżam w samo południe 14-tego grudnia. Adres Darka (Polaka, poznanego w Gwatemali, a mieszkającego w Playa) znajduję z pomocą nawigacji bardzo szybko. Posesja, której szukam znajduje się tylko jedną przecznicę od Av.115, jednej z głównych dróg przecinających miasto z południa na północ.

Serdeczne powitanie z moim nowo poznanym przyjacielem, zapowiada miły, kilkudniowy pobyt w jego progach. Progach, które od pierwszych chwil stają się progami nad wyraz gościnnymi. Przez pierwsze dwa dni, ze względu na wąski i trudny wjazd na podwórze, pozostawiam samochód na zewnątrz. Będziemy teraz codziennie jeździć po warsztatach, toteż codzienne manewrowanie z wjazdem i wyjazdem byłoby zbyt uciążliwe. Trzy dni wystarczą, by zorientować się, że ze wszystkim będzie trudno. Opon 215/70 nigdzie nie ma. Oleju do silników diesla również, nie mówiąc o filtrach. Jedyne co, to udaje się wymienić klocki hamulcowe. Przynajmniej tyle dobrego. Niedobrze natomiast, że przy wymianie klocków stwierdzono pęknięcie tarczy hamulcowej, a tarczy jak łatwo się domyślić też nigdzie nie ma. Trzeba szukać i zamawiać. Naturalnie okres przedświąteczny w Meksyku, tak jak w Europie nie sprzyja tego rodzaju przedsięwzięciom. W warsztacie, który oferuje wszystkie usługi, które potrzebuję umawiamy się na 14-stycznia. Mają do tej pory sprowadzić wszystkie potrzebne części. Dobra jest, w sumie dla mnie bez różnicy – ważne tylko by wszystko było.

No to teraz wjeżdżamy przez wąską bramę na darkowy ogród. Sprawa o tyle trudna, że nie tylko brama wąska, a za nią drzewo, ale samochód trzeba postawić wzdłuż muru, czyli zaraz za bramą, a przed drzewem wykręcić 90 stopni. Pierwsza próba przodem. Nie. Druga próba tyłem. Też Nie. Trzecie podejście tyłem kończy się zerwaniem przedniego błotnika i też – nie. Rezygnuję. Nie ma szans by coś większego weszło w coś mniejszego. Stawiam już auto przy drodze, ale Darek nie daje za wygraną. Patrzy, myśli, w końcu mówi: a spróbuj jeszcze raz przodem. Dobra. Z niedowierzaniem, próbuję jeszcze raz. Ciut większym łukiem, przechodzę przez bramę, opieram się prawie o stojące przede mną drzewo, trochę wycofuję, pełny skręt, 10 cm do przodu, 10 do tyłu. Z lewej mam 5 cm do muru z prawej nic. Jeszcze raz przód i tył i….. jest. Przeszedł jak Rudy pod Studziankami – tylko ja nie mogę zacytować Grigoriego, że: „tak trzeba jeździć by tygrysa zabić, a skóry nie uszkodzić”. Ja skórę uszkodziłem. Skoro jednak dom na kółkach stoi, gdzie ma stać za ogrodzeniem to resztę też się jakoś załatwi. Ściągam „skórę”, czyli odkręcam osłonę całego przodu. Wszystko z plastiku. Wystarczy nagrzać na słońcu, które grzeje tu bardziej niż suszarka do włosów, potem poodginać to co wgięte, przykręcić z powrotem i już. Strat nie ma. Darek się cieszy, ja jeszcze bardziej – zasłużyliśmy na zimne piwo. Razem z żoną Darka, Eunise jedziemy do centrum miasta na piwo do niemieckiej knajpy. Ot przeżycie – w Meksyku, a jakby na Oktoberfest (cie). Następnych parę dni przelatuje ni to w zbytku ni to w biedzie – ot do południa poznaję Meksyk, a dokładniej Playa del Carmen (której Wojciech Cejrowski poświęcił cały odcinek w swoim cyklu „Boso przez świat”) od każdej strony. Piękne lazurowe wybrzeże, z szerokimi białymi plażami, na których kawałek cienia znaleźć można pod tu i ówdzie sterczącą palmą, poznaję biegając po nich o wschodzie słońca. Po każdym takim 10-cio kilometrowym biegu obowiązkowo litrowy sok ze świeżych owoców lub warzyw, albo i tego i tego, w sokodajni na skrzyżowaniu 30-tki z Av. Constituientes. Na najszerszym i najbardziej znanym deptaku w Playa del Carmen, Av Nr. 5 poznaję Meksyk ten na wskroś turystyczny. Meksyk mówiący przeważnie po angielsku, ale od czasu do czasu słychać też i polski, Meksyk wystawiający, z nadzieją sprzedaży, tysiące badziewia i tandety na ulicę, Meksyk z siedzącą, stojącą, tańczącą, ale zawsze uśmiechniętą kolorową Śmiercią, z którą obowiązkowo każdy robi sobie zdjęcie, ja też, Meksyk o twarzy Fridy Cahlo, odbijającej się na koszulkach, torebkach, chustach, obrazach, pocztówkach itd., Meksyk w rytmie muzyki wygrywanej na gitarach przez mariachi, zakrytych szerokimi, plecionymi z trzciny sombrerami, no i Meksyk setek restauracji i knajp, w których wśród wyskokowych napojów nieprzerwanie króluje tequila. Całą pozostałą część miasta poznaję od strony kuchni – dosłownie. Wszędzie aż roi się od budek, straganów i barów z tradycyjnym meksykańskim jedzeniem. Czarna fasola, dużo pomidorów i sałaty, do wszystkiego zawsze, obowiązkowo limonka, zawsze obowiązkowo kukurydziane placki tacos (które nigdy się nie nudzą, bo zawsze są z czymś innym) i prawie zawsze aromatyczne cilantro (kolendra). Palce lizać. Tak, tak, lizać bo raz, że pycha, dwa, że nigdzie nie podają sztucców. No chyba, że zamówimy zupę. Nie posiadając akurat przy sobie mojego niezbędnika, zamawiam raz takową. Nie ma. Jak nie ma, – mówię, wskazując na stolik przy którym ktoś właśnie wcina zupę. A mondongo! Mondongo owszem jest. Nie rozumiem dlaczego pani dziwnie się uśmiecha. Dostaję talerz mondongo i już wiem. Mniej więcej z takim samym uśmiechem podano by w Polsce talerz flaczków Niemcowi, a mondongo to nic innego, tylko flaczki po meksykańsku. Zajadam, aż mi się uszy trzęsą, a patrzącej z niedowierzaniem pani tłumaczę, że to nasz polski narodowy przysmak. Tym razem łyżka była, plastikowa, bo plastikowa, ale była, a pomimo to palce lizać. Tak więc pamiętajmy: stołując się w tradycyjnych meksykańskich garkuchniach, nosimy ze sobą niezbędnik globtrotera (łyżka, widelec, nóż w jednym), pomimo to i tak oblizujemy palce, a wieczorem szeroko otwieramy okna i wietrzymy, wietrzymy, wietrzymy skutki czarnej fasoli.

Popołudniami z kolei poznaję bliżej rodzinę moich gospodarzy (Dario i Eunise mają dwóch synów w wieku teenager), a wspólne obiadokolacje bardzo temu sprzyjają. Eunise serwuje z meksykańska, a dwa razy udaje mi się, w ramach podziękowania za gościnę, dopchać do pieca i podać coś z polskiej karty. Są rolady, są kluski, są zrazy i mizeria. Mam nadzieję, że smakuje i że to nie mój ostatni kulinarny popis w tej kuchni. Dobre jedzenie to i dobre przy nim rozmowy. A jest o czym rozmawiać. Darek, najpierw sam, potem z żoną, a jeszcze później z żoną i synem, przewędrował prawie cały świat. Gdzieniegdzie zatrzymywał się na dłużej, by po jakimś czasie znowu szukać innego dla siebie i rodziny miejsca. Być może, że znalazł je tu nad Karaibskim Morzem – może? Zrozumiałe przeto, że chłonę jego opowieści, a wskazówki i rady chowam głęboko do kieszeni. Przy okazji nadmienię, że gdyby ktoś szukał /potrzebował przewodnika po Ameryce Środkowej lub Południowej to niech śmiało kontaktuje się z Darkiem. Moim znajomym w Niemczech dodam, że Darek biegle mówi również po niemiecku więc z grupami z Niemiec nie ma żadnego problemu. Kilkudniowa lub dłuższa wyprawa w gwatemalską dżunglę, na kostarykańskie wulkany albo honduraskie bezdroża, nie mówiąc o nurkowaniu w lazurowych wodach karaibskiego morza (druga największa rafa koralowa świata) lub zwiedzaniu majańskich ruin pod okiem fachowca i świetnego kompana, mogą być niepowtarzalnym przeżyciem. Serdecznie zachęcam i polecam. Oto kontakt: divedarius@yahoo.com.mx
Powoli zbliżają się święta. Darek z rodziną wylatują spędzać je w Europie. Chłopaki mają nadzieję zobaczyć śnieg. Ja zostaję na darkowych włościach sam z dwoma psami i jednym kotem. Przeżyłem już jedne święta w dalekiej Patagonii w międzynarodowym towarzystwie na campingowym polu. Widziałem jak świętują Peruwiańczycy w dorzeczu Amazonki w La Merced u „Dzikiego Mietka”. Teraz przyszedł czas na świętowanie Bożego Narodzenia w najbardziej, jak mi się wydaje, katolickim kraju – w Meksyku. Spodziewam się, że będzie głośno i bardzo wesoło, tym bardziej, że niedaleko usytuowany jest wielki świąteczno-noworoczny jarmark.
Po świętach mam przyjemność poznać następnych Polaków mieszkających w Playa del Carmen lub tuż obok. Sebastiana (z którym wprawdzie króciutko widziałem się już pierwszego dnia po przyjeździe do Playa, ale wtedy nie było czasu na bliższe się poznanie) i jego żonę Kasię, oraz Maćka z Magdą i dwójką ich uroczych dzieciaków. Wszyscy zajmują się turystyką. Sebastian z Kasią prowadzą biuro podróży „Kocham Meksyk” (ich stronę o tej samej nazwie można znaleźć w internecie). Maciej z kolei przygotowuje się do pilotowania od Meksyku po Ziemię Ognistą sporej grupy polskich camperowców. Wybierają się przebyć dokładnie tą trasę, którą ja mam właśnie za sobą, toteż mogę służyć paroma informacjami. Bardzo fajne towarzystwo. Szkoda tylko, że środek sezonu turystycznego nie pozwala na dłuższe biesiady. Umawiamy się w jakiejś wolniejszej chwili na wspólne grillowanie, ale to już pewnie jak przyleci Asia, czyli za niespełna dwa tygodnie.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł