Malownicze widoki za oknem autobusu nie zapowiadają obrazu, jaki czeka na mnie w najbardziej angielskim mieście obu wysp, w Christchurch. O Christchurch po raz pierwszy usłyszałem kilka ładnych lat temu czytając książkę Sarahy Lark „Złoto Maorysów”. To właśnie tutaj, w sklepie z sukniami ślubnymi spotkali się po latach rozłąki główni bohaterowie powieści Kathleen i Michael. Dokładnie pamiętam jak zauroczony opisami w książce, wyobrażałem sobie Nową Zelandię i jej wtedy (bo akcja toczy się w początkach XX wieku) główne miasto Christchurch. Dojeżdżając teraz do tego miasta myślę sobie – a może znajdę ten sklep, może poczuję tę atmosferę miasta, którą tak bardzo zachwycała się Kathleen, a potem Michael? Może uda mi się choć na chwilę przenieść się w tamten czas. – Nic z tego.
Zaledwie wychodzę z autobusu i przemierzam pierwsze metry przez miasto w kierunku hostelu, wiem że nic tu już mi nie przypomni minionych lat. Wszystko co było, z mocnym akcentem na słowo było, bezpowrotnie minęło. Dwa trzęsienia ziemi, które nawiedziły miasto w 2010 i 2011 roku pokryły historię miasta kurzem i gruzami. Najbardziej angielskie miasto Nowej Zelandii praktycznie przestało istnieć. Nie znajdę sklepu ze ślubnymi sukniami ani domu, w którym mieszkali Kathleen i Michael. Christchurch, które poznałem z książki pozostanie w mojej głowie takie jakie sobie je wyobraziłem, a jutro pójdę zwiedzać zupełnie inne miasto, bo nic tu nie jest takie jak było.
W hostelu dostaję mapkę, na której czerwoną linią zaznaczono trasą wycieczkowego tramwaju, obwożącego na szczęście znowu coraz liczniej odwiedzających miasto turystów. To, że turyści, tacy jak ja z plecakiem też, coraz częściej tu zaglądają jest dla odbudowujących swoje miasto mieszkańców bardzo ważne. Każdy dolar wydany na butelkę wody mineralnej lub nocleg pomaga miastu podnieść się z ruin. O odzyskaniu starego blasku na razie mowy nie ma – ale kto wie? Praca, jak widzę dookoła wre i chyba nie ma na świecie drugiego takiego miejsca, gdzie byłoby tyle objazdów, placów budów i parkingów. Tak, tak – parkingów. Mam wrażenie, że to w ogóle jeden wielki parking. Wszystkie miejsca uprzątnięte już z gruzów, na których nie zaczęto jeszcze nic budować, służą póki co jako ogromne parkingi – no i wszystkie są prawie puste. Nie sądzę, żeby w mieście było tyle samochodów by zapełnić nimi chociaż połowę wolnych miejsc. Wyobrażacie sobie taką sytuację mieszkańcy wielkich miast, borykający się codziennie ze znalezieniem miejsca dla swoich 4 kółek? No to sobie nie wyobrażajcie, bo nikomu nie życzę powiększenia powierzchni parkingowej w ten sposób. Ile złego może zdarzyć się w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund drżenia ziemi, dobitnie świadczą nie tylko zawalone grube mury katedry w samym centrum miasta, nie tylko podparte metalowymi konstrukcjami fasady kamienic, nie tylko kontenery, w których organizowano sobie życie w pierwszych dniach po tamtych wydarzeniach, a dzisiaj pełnią rolę małych przydrożnych kiosków czy barów, nie tylko wspomniane parkingi, czyli puste miejsca po byłych już budynkach – najdobitniej, głośno krzycząc, przypominają tragedię tamtych chwil białe, milczące krzesła ludzi, którzy od tamtej pory już na nich nie usiedli.
Smutny, zamyślony, oddalam się od centrum. Im dalej idę, tym wydaje się, że zniszczeń jakby mniej, a życia więcej. Przed samymi ogrodami królewskimi, które stanowią następny cel mojej wędrówki, wzrok mój przykuwa ogromny plakat „Wystawa 50 najlepszych zdjęć National Geografic”. Oczywiście, że takiej okazji pominąć nie wolno. W końcu do tego służą miasta by wchodzić na wystawy czy zwiedzać muzea – znaczy się, się ukulturalniać, by potem już w takim ukulturalnionym stanie znowu na dłużej wyskoczyć w góry, do dżungli, nad jeziora, czyli wszędzie tam, gdzie kultury w tym znaczeniu mniej, ale spokoju i natury ile tylko człowiek zapragnie. No dobra – idę się odchamiać i to od razu do kwadratu. Wystawa jest vis a vis muzeum i mimo, że to ona jest magnesem przyciągającym mnie do środka, to na muzeum też znajduję czas i jest to jak najbardziej dobrze wykorzystany czas. Wystawa jest super, a muzeum wspaniałe. Skoro już jestem taki rozentuzjazmowany tym co zobaczyłem w muzeum to wypada mi się tym trochę podzielić i w dwóch zdaniach rzec coś na temat historii regionu. Jak podają kroniki pierwszymi mieszkańcami tych ziem byli myśliwi Mao, którzy przybyli tu około roku 1250 i zanim zaczęli przybywać tu pierwsi europejscy kolonizatorzy, którzy w roku 1880 w ramach projektu „Chrześcijański Kościół” założyli osadę Christchurch, była już tu, u ujścia rzeki Avon, zwanej wtedy Otautahi, maoryska wioska Hgai.tahu. Jak przebiegało życie najpierw myśliwych, potem mieszkańców wioski Hgai.tahu, aż w końcu ludności Christchurch można prześledzić w ciągu godzinnego spaceru przez kilka sal naprawdę imponująco urządzonego muzeum. Na tym jednak nie koniec dzisiejszych spacerów. Przecież przyszedłem tu by zwiedzać królewskie ogrody, a muzeum i wystawa wyskoczyły, że tak powiem ponadplanowo. Już wychodzę. Już jestem na zewnątrz. Już wchodzę szeroką aleją pośród wszechkolorowych krzewów, kwiatów, drzew, fontann, oranżerii w cudowne ogrody. Ślicznie i bajkowo. Zostanę tu dłużej niż zakładałem. Muszę się napatrzeć, nawąchać, nauroczyć. Chodzę, patrzę, wącham, napawam się kolorowym światem i w końcu taki napatrzony, nawąchany, nauroczony wracam do hostelu i wiecie co? – taka myśl przychodzi mi do głowy. Ogrody tak na mnie podziałały, że by wspomóc miasto w odbudowie, postanawiam przedłużyć swój pobyt o jedną dobę.
Swoją drogą po kilku dniach wędrówek i spacerów przyda się jeden dzień odpoczynku. Zrobię sobie dzień leniucha, tym bardziej, ze poleniuchować jest gdzie, ale o tym napiszę już w kolejnym artykule. Teraz czas na obiad. Właśnie sobie uzmysłowiłem, że przez trzy ostatnie dni nie jadłem obiadu. Ciągle tylko tak coś w marszu, w międzyczasie, a przecież dobry i w spokoju zjedzony posiłek to podstawa dobrego samopoczucia. Teraz mam w hostelu kuchnie, sklep pod nosem, no i czasu całe mnóstwo. Pewnie coś dobrego sobie upichcę – smacznego!
Ostatnie zdjęcie to budynek urzędu finansowego, nienaruszony przez trzęsienie ziemi. Ciekawe dlaczego? 😉