Siedmiu ubranych na czarno mężczyzn siedzi na schodach pod moim oknem. Wszyscy palą papierosy, wszyscy są uśmiechnięci, wkrótce okaże się też, że wszyscy są też bardzo gadatliwi i serdeczni, że wszyscy jadą do Olgij w Mongolii, i że wszyscy na mnie czekają. Mieli być dopiero za godzinę, więc nie jestem jeszcze całkiem gotowy. Przyspieszam pakowanie i w kilkanaście minut zamykam plecak, dopijam rosół z makaronem podany na śniadanie, żegnam moich gospodarzy i już. Możemy jechać. Chłopaki, a są to sami Kazachowie, jadą już ponad dobę z Kazachstanu, więc krótka przerwa dobrze im robi. Okazuje, się Olgij i cała północno zachodnia Mongolia to tereny w 90 procentach zasiedlone przez Kazachów, którzy mając rodziny, przyjaciół i znajomych w obu państwach często podróżują tam i z powrotem przez leżącą pomiędzy nimi Rosję. Szkoda, że dowiaduję się o tym dopiero teraz, a nie jak jeszcze byłem w Kazachstanie. To pierwsza myśl, jaka przechodzi mi do głowy widząc czekający na mnie samochód i od razu sam się za nią ganię. Jak to szkoda? Dlaczego szkoda? Gdybym wiedział o takim transporcie n.p. jeszcze w Pawłodarsku i prosto z niego przyjechał do Mongolii to czyż przeżyłbym tych kilka cudownych chwil w Kosz-Agacz? Z pewnością nie, więc niczego nie szkoda, a wręcz przeciwnie – wnioskuję, sadowiąc się w mikrobusie na przygotowanym już dla mnie miejscu przy oknie. Tak to już jest w podróży, a mówi mi to kilkuletnie doświadczenie, że żeby czuć się komfortowo i móc dogłębnie odczuwać intensywność jej smaku, nie należy zbyt często patrzeć wstecz i roztrząsać, „co by było gdyby”, to raz. Dwa, zbyt intensywnie nie planować i nie wybiegać w przyszłość, a skoncentrować się mocno na tym, co jest, by to „jest” w ogóle zauważyć. Przeszłość i tak już jest za nami i nic nie jest w stanie jej zmienić, a przyszłością rządzą prawa, w które nie ma sensu ingerować, bo to i tak nic nie da. Pierwsze, znane, jako prawo Murphego, mówi, że jeżeli coś złego ma się zdarzyć to zdarzy się i tak, więc daremny nasz trud. Drugie, które właśnie na podstawie przeżyć minionych dni, ułożyłem, więc jeszcze nie ma nazwy, powinno zawierać się w słowach: jeżeli chcesz, żeby było dobrze, to pozwól działać fortunie i nie przeszkadzaj jej zamartwiając się i wyszukując twoim zdaniem najprostszych rozwiązań. Ona znajdzie takie, o jakich ci się nie śniło, tylko daj jej szansę. Przypatrując się znikającym za oknem samochodu górzystym, ałtajskim krajobrazom zmieniającym się powoli w rozległy, monotonny step, daję jej właśnie po raz kolejny taką szansę, coraz mniej martwiąc się o to, co będzie dalej, a coraz bardziej odczuwając radosne podniecenie ze zbliżającej się granicy z jednym z najbardziej egzotycznych państw świata.

Granica, tzn. długi, ciągnący się po horyzont, wzdłuż zaoranej ziemi kolczasty płot, drewniana budka na załatwianie najważniejszych życiowych potrzeb, oraz żelazna, masywna brama stojąca w poprzek drogi, jest jeszcze zamknięta. Teoretycznie otwierają o ósmej, a praktycznie niewiadomo, o której, bo jest już 15 po, a ruchu przy bramie, nie widać. Stoimy i grzecznie czekamy. To tak już jest, że zawsze i na wszystkich granicach świata, obojętnie z jakich systemów do jakich wjeżdżamy lub wyjeżdżamy, wszyscy są zawsze cierpliwi i grzeczni.  Samochodów nie ma dużo, ludzi, którzy by chcieli przejść pieszo, nie ma w ogóle. Pieszo się nie da. Jedynie trzy motory na holenderskich rejestracjach i ich ubrani na zachodni styl właściciele, mówiący nieco po niemiecku, sprawiają, że na podziwianiu solidnych maszyn i ciekawej rozmowie o motocyklowych podróżach czas biegnie nieco szybciej i już tak często nie spoglądam na zegarek, na którym przed chwilą dochodziła dziewiąta. Tuż przed rozsunięciem żelaznej bramy, świadczącej o chyba nie najlepszych rosyjsko mongolskich stosunkach, do samochodu podchodzi dwoje młodych ludzi objuczonych ogromnym bagażem i płynną, ale wyczuwalnie wyuczoną angielszczyzną pytają, czy ich nie podrzucimy na drugą stronę. Wnet się okazuje, że Katia i Jens są z Niemiec spod Frankfurtu i odkąd w maju wyszli z domu z wyciągniętym do góry kciukiem tak cały czas są w drodze autostopem i poprzez Polskę Litwę Białoruś i Rosję dotarli aż tutaj. To oni właśnie mi tłumaczą, dlaczego nie widzę tu w ogóle ludzi. Nie ma nawet tak zwanych mrówek, (handlarzy przenoszących towar niczym mrówki do jednego albo drugiego państwa) nieodzownego elementu każdej do tej pory mijanej przeze mnie granicy. 25 km pasa oddzielającego od siebie Mongolię i Rosję nie sposób przejść na piechotę, bo raz, że daleko, a dwa, że nie wolno i jedyną szansą dotarcia do byłego imperium Czyngis Chana są cztery koła, lub może cztery kopyta, ale tego nie jesteśmy pewni. Na koniach też nikogo nie widać. Za moim wstawiennictwem, bez którego pewnie i tak by się obyło, bo moi Kazachowie to naprawdę sympatyczni i niezwykle uprzejmi ludzie, już po chwili Jens z Katią i potężnymi plecakami siedzą w środku i mimo, że zrobiło się trochę ciaśniej, przyjemna atmosfera nie zmienia się ani o jotę. Mijamy rozsuniętą już na oścież bramę, by za chwilę ponownie się zatrzymać i krok po kroku odbębnić cały graniczny rytuał podobny do siebie pod każdą szerokością graniczną. Plecaki prześwietlić, samemu przejść przez kontrolę celną i paszportową, złożyć odciski palców, nie uśmiechać się do obiektywu robiącego zdjęcie, odebrać paszport z adnotacją exit i udać się do następnego punktu, który tym razem jest, jako się rzekło 25 kilometrów dalej. Jak długo jedzie się 25 kilometrów po niczyjej ziemi? Długo. Jedziemy bardzo powoli Piaszczysta dziurawa droga nie pozwala rozwinąć prędkości powyżej 15 w porywach20 km/h, a i tak, co chwila uderzam głową w sufit lub pośladkami w twarde siedzenie, toteż pierwsze wrażenia, jeszcze przed wjazdem do Mongolii są dosyć bolesne. Mimowolnie przywołują, wbrew powyższym zaleceniom, lękliwe myśli – co mnie czeka na końcu tej drogi i po drugiej stronie wyłaniającej się właśnie przed nami czerwonej bramy i szyldu z napisem Mongolia? Na odpowiedź przyjdzie mi trochę poczekać, bowiem brama zamknięta na cztery spusty, a wokół nie widać nikogo, kto chciałby ją otworzyć i tylko świstaki nic sobie, nie robiąc z kolczastych drutów i ostrzegających napisów – „wstęp wzbroniony”, beztrosko baraszkują po obu stronach granicy. Na rosyjskim przejściu przynajmniej w teorii było wiadomo, o której można się było spodziewać jakiegoś ruchu. Tutaj nie wiadomo nic. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko obserwować świstaki, robić im zdjęcia i czekać. Grzecznie czekać! Z Kati i Jensem wykorzystujemy ten czas na zawarcie bliższej znajomości, która jak czas pokarze przerodzi się w coś więcej niż tylko znajomość, a gdy już sporo o sobie wiemy organizujemy nasze pierwsze, aczkolwiek, co też pokaże najbliższa przyszłość nie ostatnie, wspólne śniadanie. No i jak to zwykle bywa, gdy Murphy czuwa, po długim czekaniu, brama otwiera się dokładnie w momencie, gdy zaczynamy konsumpcje misternie przygotowanego posiłku na łonie natury. Teraz szybko połykamy kęs za kęsem, popijamy letnią już kawą, pakujemy majdan z powrotem do samochodu, by po chwili z niego wysiąść i ponownie dokonać granicznego obrzędu z tą tylko różnicą, że teraz dodatkowo trzeba odpowiedzieć na kilka, zawsze tych samych pytań typu – Dokąd? Po co? Na jak długo? Itd. a do paszportu otrzymać następny stempel z następnego państwa tym razem z wpisem entrance i datą. Jestem w Mongolii.

Od pierwszego momentu postawienia stopy na terenach zamieszkałych kiedyś przez dzikie hordy Czingis Chana, mam wrażenie, że od tamtych czasów niewiele się zmieniło. Zaraz za przejściem granicznym zatrzymujemy się na chwile przy czymś, co chyba jest zajazdem. Gdyby nie kilka małych murowanych budynków, a nie tylko stojące tu i tam jurty, myślałbym, że przekraczając granicę automatycznie przenieśliśmy się w tamte odległe czasy. Coś, co chyba jest restauracją to trzy przykryte ceratą stoły i drewniane ławy w niskiej izbie (wchodząc trzeba uważać na głowę) zakopconej od paleniska, na którym grzeje się wiadro chyba zupy, tak, że muszę mocno mrużyć oczy. Jednak jakoś przez gryzący dym udaje mi się dostrzec, że nic tu po mnie. Idę zwiedzać Mongolię na zewnątrz. Ubikacji oczywiście nie ma. Jest tylko osłonięta drewnianą ścianą dziura w ziemi, w którą zaglądając nie wiadomo czy cieszyć się, że się tu znalazłem czy raczej bać. A propos otworu w ziemi, przypomina mi się odpowiedź na pytanie czym różni się pesymista od optymisty? Optymista to człowiek stojący na stanowisku, że świat stoi do niego otworem. Pesymista, ogólnie rzec biorąc, też tak myśli, z tym tylko, że on wie, o jaki otwór chodzi. Patrząc na symboliczny w tym znaczeniu otwór w ziemi przede mną, zastanawiam się ile optymisty, a ile pesymisty we mnie. Szukając odpowiedzi i czekając aż kierowca odpocznie i się posili, z ciekawości do nowego świata oddalam się od „zajazdu” i spaceruję trochę dalej i jeszcze dalej. Nic się nie zmienia. Ba, jest gorzej. Z początku myślę, że rozlatujące się drewniano-kamienne domy przy drodze, pośrodku ogrodzonych byle jakimi płotami zakurzonych podwórek, to pozostałości po jakiej wiosce sprzed wielu lat. Niepodobna by w takich warunkach mogło przetrwać tu życie. A jednak. Zauważona gdzieś w rogu któregoś podwórza, hałda wysuszonego krowiego łajna, świadczy, że jednak coś tu się dzieje. Skoro ktoś to zebrał, i ułożył to znaczy, że ktoś tu jest. Wysuszone krowie odchody to dobry opał, a skoro tak, to znaczy, że nie tylko ktoś tu jest, ale i tu mieszka. Nie chce mi się wierzyć. Wołam Katię i Jensa, (oni też długo nie wytrzymali w „restauracji”), idziemy razem dalej. Podchodzimy bliżej, zaglądamy przez otwarte drzwi i okna i faktycznie widzimy nie tylko sprzęty gospodarstwa domowego typu wiadra, misy, garnki itd., nie tylko oparty gdzieś dziecięcy rowerek, czy stary samochód za rogiem, nie wspominając o talerzach satelitarnych przytwierdzonych nawet do ścian jurty, ale i właścicieli tych wszystkich rzeczy. Zanczy właścicielki, bo nie dostrzegam ani jednego mężczyzny. Tak jakby w zapomnianej przez Boga osadzie mieszkały tylko kobiety i dzieci?  Mężczyźni pewnie gdzieś pracują, ale gdzie? Co tu w ogóle można robić?  Z czego Ci ludzie żyją? Nie mam pojęcia. Wprawdzie wracając do samochodu dostrzegam w oddali jedynego mężczyznę przeganiającego bydło, ale czy tylko z hodowli można się utrzymać? Na te i podobne pytania znajdę pewnie odpowiedź w trakcie następnych tygodni przemierzając to dziwne państwo z zachodu na wschód (ciekaw jestem jak?), bo teraz nie mam już czasu. Kierowca klaksonem daje znać, że jest gotów, a skoro tak to ładujemy się z powrotem do auta i z duszą na ramieniu i na wszelki wypadek złożonym kocem pod tyłkiem, spoglądając na szutrową, dziurawą drogę przed nami i jeszcze raz na rozpadające się baraki i jurty za nami, ruszamy przed siebie.

I ciągle to, powracające, jak do morza rzeka, pytanie – co mnie tam czeka, co mnie czeka?

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł