Jadąc z Błękitnych Gór, kierując się na północny wschód w stronę Mid Nort Coast, mamy w zasadzie zamiar zatrzymać się jeszcze na chwilę w Parku Morisset. Nasze niezawodne źródło informacji w Sydney (turyści w hostelu) zapewniało, że tam z całą pewnością spotkamy kangury, a wyjazd do Australii to przecież między innymi chęć spotkania tych egzotycznych torbaczy. Widząc jednak niespokojne przebieranie nogami Witka, zanurzonego nosem w mapie i szukającego jak najbliższej i najszybszej drogi do morza, zdaje mi się że kangury na nas albo my na kangury musimy jeszcze chwilę  poczekać. Zmieniamy plan i jedziemy prosto nad morze.

Przebiwszy się przez kręte, wąskie i stosunkowo strome drogi, górzystego i mocno zalesionego Parku Berowra, w którym nasze, już wyszkolone w tym oczy camperowców, wypatrują parking ze stołem na drugą poranną kawę, zjeżdżamy ku pierwszym plażom środkowo-wschodniego wybrzeża. ZAanim jednak przywitamy się z morzem, czeka nas jeszcze inna, bardzo miła niespodzianka. Po raz trzeci tankujemy nasz wiekowy wehikuł i w koncu mamy jasność co do jego możliwości spalania paliwa. Przy pierwszym tankowaniu miny nam zrzedły. Wyszło, że spaliliśmy 20 litrów na 100 km! No chyba, że nie był zatankowany przy odbiorze do pełna. Aczkolwiek wskazówka wskazywała max. (?) Przy drugim tankowaniu spadliśmy na TYLKO 14 l/100km co nas ogromnie ucieszyło. No a teraz jesteśmy pewni, że zużycie waha się gdzieś między 12, a 13 litrów. TYLKO 13 – hura!

Długo nie cieszymy się z nowych wyliczeń. Niekłamana radość, z tak oszczędnego samochodu, ginie zanurzona w białych falach błękitnych wód Tasmańskiego Morza. Sądząc po minie Witka, nic na świecie nie może go bardziej ucieszyć od widoku bezkresnej przestrzeni oceanu i szalejących po nim nieokiełznanych fal. Jeszcze kurz nie osiadł za zaparkowanym na nadbrzeżnym parkingu samochodem, a Witek zbiegłszy kilkanaście stromych schodów, stoi już na malutkiej, położonej w dole plaży i się zastanawia – Skakać w te fale czy nie skakać? Ja tak myślę, że on się nad tym zastanawia. Prawda jest wszak inna. On się nie zastanawia czy skakać czy nie, bo to nie ulega w ogóle dyskusji, tylko gdzie skakać. Ogromne fale, wartkie prądy i sporadycznie przypływające do brzegu rekiny (o czym informuje umieszczona przy schodach tablica) sprawiają, że miejsce na zabawę należy wybrać rozsądnie. Witek, jako syn marynarza pewno się na tym zna i już walczy z białymi grzywami zielonych fal. Ja tymczasem jako syn hutnika, mniej obeznany z morzem, nie ryzykuję kąpieli i rozglądam się po okolicy, gdzie by tu się ewentualnie przespacerować. Jest punkt, który przykuwa moją uwagę. Latarnia morska. Tak mi się widzi, że przynajmniej od czasu Nowej Zelandii, stałem się oprócz poszukiwacza wodospadów, łowcą latarni morskich. Mają w sobie jakąś magiczną moc, która przyciąga. Zresztą zgodnie z ich rolą. Kiedyś przyciągały swym światłem szukających drogi marynarzy, dzisiaj swym czarem, błąkających się po świecie turystów. Z propozycją przyjrzenia się latarni z bliska, czekam na Witka. Czekam niedługo. Witek wymęczony skakaniem przez fale, ale bardzo zadowolony (pewnie też dlatego, że nie spotkał rekina) zjawia się tak samo nagle jak nagle zniknął. Za parę minut jesteśmy razem pod latarnia. Magicznie. Niesłychana dramaturgia miejsca, powstająca wraz z hukiem rozbijanych o wystające z dna skały fal, powoduje, że na chwilę tracimy kontakt z rzeczywistością. Bez celu błąkamy się po plaży, skaczemy po kamieniach, nie bardzo rozumiejąc co lub kto mógł stworzyć taką scenerię.

Z amoku wybudza nas uciekający czas. Minęło południe, więc zbliża się pora na ustalenie docelowego na dzisiaj miejsca. Rzut oka na mapę. Może Nelson Bay? Jest niedaleko i fajnie się nazywa. Zgadzamy się na Nelson Bay – główną i najładniejszą zatokę znanego z malowniczego uroku wybrzeża Port Stephens.

Do Nelson Bay docieramy już o zmroku. Z mojej mapy WikiCamp wynika, że gdzieś tu, blisko plaży, musi być free parking z toaletą, prysznicem, ze stołem, ba nawet z prądem. Jest na samym końcu szerokiej, prowadzącej wzdłuż długiej plaży Shoal Bay Beach drogi. Pewnie nie tylko dlatego, że jest środek tygodnia, ale przede wszystkim dlatego, że niebo zaciągnęło się grubymi czarnymi chmurami, zapowiadającymi złowrogi deszcz, na parkingu jesteśmy zupełnie sami. Prawie. Przy kolacji okazuje się, że ludzi wszak wokół ani widu ani słychu, za to gromadnie towarzyszą nam mieszkańcy pobliskich krzaków, których z racji zapadłych już ciemności bardziej słychać niż widać.

Rankiem, zgodnie z wczorajszymi przypuszczeniami, leje. Szczęściem znajdujemy stolik pod dachem i mimo, że nie całkiem nas chroni, udaje się nam coś przygotować i zjeść. Zgodnie z prawem Murfiego, dokładnie w momencie, gdy jesteśmy gotowi, przestaje padać. Dobre i to. Ważne, że w ogóle przestaje. Nie wiadomo tylko na jak długo. Niebo dalej zachmurzone więc trudno przewidzieć. Dzień pokazuje, że nie jest najgorzej. Wprawdzie kremu przeciwsłonecznego używać nie trzeba i o wylegiwaniu się w gorącym piasku mowy nie ma, za to jest mnóstwo innych atrakcji. Witek odnajduje po przeciwnej stronie parkingu drugą plażę nad otwartym morzem, która w odróżnieniu od spokojnej w zatoce, jest bardziej dzika, a co za tym idzie ma wielkie i burzliwe fale. No to on już ma swoje zajęcie. Może się naskakać. Ja z kolei mogę sobie pobiegać. Ścieżek do joggingu przez plaże, lasy i parki jest tu od groma. W takim razie i ja mam co robić. Na tym nie koniec naszej aktywności. Szyld w Parku Tomaree informuje o trasach wędrownych na pobliskie wzgórza. Wybieramy ten z platformą widokową i za chwile męczymy się by się nań wdrapać. Nie muszę mówić, że się opłaca. Widoki jak zwykle cudowniutkie. Szkoda tylko, że słońca niewiele. W jego promieniach wszystko nabrałoby takiego kolorytu, że nie tylko byłoby cudowniutkie, ale takie kolorowe, jak z widokówki lub katalogu. A może to jest powód by zajrzeć tu na chwilę w drodze powrotnej?

Wejście na górę też jeszcze nie kończy dzisiejszych wyczynów. Widać brak słońca zwiększa fizyczną aktywność. Z tarasu na górze widać było wąski przesmyk między dwoma, jakby się wydawało morzami. Podobno przy bezwietrznej pogodzie można przejść po nim z półwyspu na oddaloną o kilkadziesiąt metrów wyspę z latarnią. Latarnią? Idziemy! Nic z tego. Do plaży wprawdzie dochodzimy. Ale dalej ani rusz. Fale z obu stron zalewają wąski przesmyk i przejść po nim nie sposób. Swoją drogą niecodzienny to widok, gdy dwie fale uderzają o siebie z dwóch przeciwległych stron. Dla Witka to znowu niezła gratka. Ani się obróciłem a on już przebrany w swoją piankę do nurkowania jest gotowy do następnej rundy walki z falami. Gdyby nie to, że wiem, że jestem między dwoma zatokami, oddzielonymi od siebie niewielką wyspą, myślałbym, że tak powinna wyglądać granica między Morzem Tasmańskim, a Południowym Pacyfikiem. Ona też gdzieś tu w pobliżu musi przebiegać. Jej jednak zobaczyć nie sposób, bo jest bardziej umowna niż naturalna. W każdym razie od tej pory zmieniamy akwen i dalej na północ będziemy podążać wzdłuż Pacyfiku.

Następny dzień przynosi rozpogodzenie. Świadczy o tym nie tylko błękitne od samego rana niebo i jaskrawe słońce, ale szczebiot rozbawionych, przeogromnie kolorowych papug, które obwieszczając poprawę pogody wyrywają nas z łóżek i towarzysząc przy śniadaniu nie odstępują aż do wyjazdu. Czyżby był to kolejny powód, żeby w drodze powrotnej jeszcze raz się tu zatrzymać?

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł