Jeszcze raz, zanim ostatecznie wyruszymy na północ, odbijamy z zaplanowanego kierunku zwiedzania Australii i ruszamy  na zachód. Tym razem winę za odstępstwo od planu ponosi przewodnik, z którego dowiadujemy się, że Góry Błękitne, leżące niecałe 100 km na zachód od Sydney, należą obok Opery, Harbour Bridge czy Plaży Bondi do jednych z najciekawszych miejsc do zwiedzania w trakcie pobytu w stolicy(?) Mniemam, że góry połączono ze zwiedzaniem miasta za sprawą linii kolejowej, pozwalającej w niecałe dwie godziny połączyć obydwa miejsca, a więc szybciej niż czasem samochodem z jednego końca miasta na drugi. Ale to tylko moje przypuszczenie. Fakt, że Góry Błękitne umieszczono w przewodniku w rozdziale Sydney, prowokuje nas by chociaż na chwilę o nie zahaczyć. Na chwilę, bo Witkowi już bardzo spieszno ku wspaniałym plażom wschodniego wybrzeża (Witek to typowy wodniak), a ja i tak za 3 tygodnie i wtedy na dłużej ponownie pojadę w nie z siostrą (siostra to typowy wędrownik).

Do nawigacji wpisujemy miasto Katoomba. Wydaje się, że to właśnie stąd można będzie najszybciej, najwygodniej i najprościej rozejrzeć się po okolicy  i przynajmniej w minimalnym stopniu zapoznać się z tutejszą naturą. Mamy na to cały jutrzejszy dzień. Tyle zgodziliśmy się tu pozostać. Na noc zatrzymujemy się na, może już nie tak wspaniałym jak poprzedni w Stanwell Parku, ale również niezłym parkingu nad jeziorem Wentworth Falls Lake. Są eleganckie stoły z ławkami, jest bieżąca woda, przy której stawiamy samochód, są sanitaria (wprawdzie otwarte jak głosi napis wtedy kiedy nie są zamknięte i zamknięte kiedy nie są otwarte), ale to nam w zupełności wystarcza.

Śniadanie przy unoszącej się nad jeziorem porannej mgle zapowiada wspaniały dzień, a krajobraz ujrzany z odległej o 15 km platformy widokowej Echo Point tylko to potwierdza. Przed nami jak okiem sięgnąć rozciągają się zanurzone w niebieskawej poświacie jak w odświętnej szacie, wysokie na ponad 1000 m.n.p.m Błękitne Góry. Jak nietrudno się domyśleć to właśnie tej niebieskawej mgławicy góry zawdzięczają swoją nazwę. Mgiełka natomiast zawdzięcza swój byt eukaliptusowym lasom, gęsto pokrywającym ich zbocza. Drzewo eukaliptusa wytwarza lekko oleistą, niebieskawą zawiesinę, która unosząc się w powietrzu sprawia, że góry wydają się pogrążać w błękicie.

Błękit, lasy, pofałdowany teren i wyrastające nad nim skalne szczyty to pejzaż rozlegający się daleko przed nami. Tuż przy nas natomiast wyrasta jak spod ziemi coś zupełnie innego, równie fascynującego co nieodgadnionego. Formacja trzech ponad 900 metrowych skał, na które właśnie kieruję mój obiektyw, widać od zarania dziejów zaprzątała ludzkie umysły. Nadano im miano „Trzy siostry”, a aborygeńska legenda głosi, że w trakcie jednej z okrutnych plemiennych wojen, trzy siostry z plemienia Katoomba: Meehni, Wimlah i Gunnedoo, dla ich bezpieczeństwa zamieniono w skały. Jako takie przetrwały po dziś pozwalając się dotykać, fotografować, a nawet po sobie chodzić, (co zaraz uczynimy) i z pewnością stanowią o ile nie symbol całych Błękitnych Gór to z pewnością jedno z piękniejszych w nich miejsc.

Po kręconych schodach, liczących 800 stopni schodzimy do stóp skalnej formacji. Na dole krętą ścieżką przez fantastyczny eukaliptusowy las dochodzimy do starego wyrobiska węgla (z Błękitnych Gór przez lata wydobywano czarne złoto), zamienionego dzisiaj na przystanek szynowej kolejki. Współczesne szyny, jak i te którymi niegdyś zjeżdżali górnicy do pracy, ustawiono pod niebagatelnym 45 stopniowym kątem. Nic zatem dziwnego, że równo ze startem wyciąganego w górę wagonika, wydobywają się z niego głosy przerażenia przechodzące w głośny krzyk. Witek nie krzyczy. Ja też nie.

U góry czerwona kolejka, którą właśnie dotarliśmy, krzyżuje się z dwiema innymi: żółtą i niebieską (obie linowe), którymi dalej można przemieszczać się w kierunku parku albo z powrotem do punktu wyjścia Echo Point. Wybieramy powrót z tym, że nie drogą i bardzo komercyjną kolejką, a na sprawdzonych i tanich nogach.

Zrobiło się na tyle późno, że wyjazd ku wschodnim wybrzeżom odkładamy do jutra, ponownie rozbijając obóz na parkingu przy jeziorze Wentworth Falls Lake, którego nazwa zdradza, że w pobliżu musi gdzieś być jakiś wodospad. Wodospadów zresztą jest w okolicy podobno sporo, chociaż o tej porze roku z powodu małego nawodnienia nie są zbyt atrakcyjne – jak informuje nas spotkana na szlaku przewodniczka polskiej grupy. No cóż – trudno i tak nie będziemy ich teraz szukać. Dla mnie to jednak znak (nie od dziś wiadomo, że jestem wielbicielem wodospadów), że koniecznie muszę tu wrócić by je odszukać. A może przy okazji uda się znaleźć jeszcze jakieś inne ukryte w eukaliptusowych lasach skarby? W końcu „Błękitne Góry” z racji swojego niebywałego piękna wpisane zostały na listę UNESCO więc z pewnością mają jeszcze wiele do zaoferowania.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł