Wiedzę w podróży zdobywa się w wieloraki sposób. Z przewodników – dosyć pracochłonne, z internetu – nie zawsze wiarygodne, w punktach informacji turystycznej – nie zawsze i nie wszędzie takie są, od tubylców – zdarza się, że mieszkańcy „pod Giewontem” nie wiedzą jak na niego dojść, itp. Jednak najbardziej sprawdzonym źródłem, przynajmniej według mnie, są tacy jak ja plecakowi turyści, którzy wracają akurat stamtąd dokąd ja się wybieram. Spotkać ich można praktycznie wszędzie: na trasie, na plaży lub zielonym skwerze (znak rozpoznawczy – plecak), a najpewniej w hostelach lub na polach namiotowych. Właśnie w Summer hostelu w Sydney, w którym jestem już od paru dni i zdążyłem poznać „takich podobnych do mnie”, dowiaduję się, że w Parku Royal około 40 km na południe od centrum, są niejakie ósemki (Figure Eight Pools – naturalnie wyżłobione przez ocean baseny), które koniecznie trzeba zobaczyć. No – skoro tak twierdzi najpoważniejsze źródło, to dzielę się tą wiedzą z Witkiem i w mgnieniu oka, do naszego planu wyjazdu na północ, dokładamy dwudniowy wypad na południe. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy, bo mam w tym niejako osobisty interes innej natury. Mój laptop, który kilka dni temu oddałem do naprawy jeszcze nie jest gotowy, ale z 95 % prawdopodobieństwem będzie do odebrania za dwa dni, więc wracając akurat też za dwa dni z południa przez Sydney na północ, mógłbym i tę sprawę mieć z głowy. Takie przysłowiowe dwie pieczenie na jednym ogniu. Ruszamy zatem jutro, bezpośrednio po odebraniu auta w kierunku Royal Parku.
Zanim możemy wreszcie wsadzić kluczyki do stacyjki, wrzucić pierwszy bieg i rozpocząć długo oczekiwaną przygodę po australijskich drogach i może bezdrożach też, upływa sporo czasu. Najpierw podróż z perypetiami do wypożyczalni – metrem, autobusem i pieszo. Potem długa kolejka, bo chętnych na czterokołowy trip po czerwonym kontynencie sporo. Następnie jak zwykle procedury papierkowe – umowa, ubezpieczenie etc. i dopiero po upływie kilku godzin jesteśmy gotowi. Prawie gotowi. Teraz jeszcze zakupy. Krzesła, stół, kuchenkę i garnki mamy, ale do garnków nie mamy co wrzucić. Przydrożny Coles szybko rozwiązuje ten problem. Nie rozwiązuje niestety innego problemu. Nie mamy gazu do kuchenki. Gdzie kupić takie naboje nie mamy pojęcia, ale od czego jest dr.Google. Znajdujemy i to i teraz już naprawdę jesteśmy gotowi. Witek daje rozkaz – w drogę! Ja, jako już nieco po Nowej Zelandii, obyty z lewostronnym ruchem, siadam za kółkiem i ruszamy.
Nietrudno się domyśleć, że zanim dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia, czyli drugiego po Yellowstone, najstarszego Narodowego Parku na świecie – data założenia 1879 r., zaczyna zmierzchać. Z dzisiejszego zwiedzania nici aczkolwiek tym akurat się nie przejmujemy. Czasu mamy mnóstwo. Bardziej przejmujemy się spaniem. Gdzie się rozłożyć czy raczej stanąć na nocleg? Przejechałem wprawdzie samochodem pół świata, ale w tej kwestii akurat to co kraj to obyczaj i póki co nie mam bladego pojęcia jakie zwyczaje panują w Australii. W Stanach Zjednoczonych pod tym względem komfortu nie było. Ameryka Południowa był luz. A tu??? Dopiero się okaże. W parku, w którym znaleźliśmy fajny parking, zostać na noc się boimy. Boimy się nie tego co w Australii najbardziej zagraża, czyli: krokodyli, węży czy pająków – tych tu nie ma. Boimy się rangera, który niby gadzim zębem lub jadem zaatakować może wysokim mandatem. Moja niezawodna aplikacja WikiCamp, która bardzo dobrze służyła mi w Nowej Zelandii tak i teraz służy za drogowskaz i pokazuje, że darmowy parking, nawet z ubikacją, jest w pobliskim mieście, które niedawno mijaliśmy w Shuterland. Wracamy. Znajdujemy miejsce. Parkujemy. Śpimy.
Pierwsza noc za nami. Żyjemy! Znaczy się dalej też będzie dobrze. Na śniadanie wracamy na wczorajszy parking w parku i dopiero teraz zaczynamy czuć bliskość natury i camperowską wolność. Białe papugi i inne dziwne ptaki towarzyszące nam przy śniadaniu tylko nas w tym uczuciu utwierdzają.
Wczoraj nieplanowanie straciliśmy cały dzień, to dzisiaj już nie marudzimy. Zaraz po śniadaniu bierzemy się do roboty. Najpierw pobliska informacja turystyczna. Tu zasadniczo dostajemy dwie ważne informacje. Pierwsza niemiła. Park wprawdzie jest free, ale parkingi już nie. 12 dolarów na dobę i możemy stawiać samochód na każdym wyznaczonym miejscu, oczywiście bez możliwości nocowania. Druga wiadomość lepsza. Przez cały park (od północnego Audley do południowego Otford), przez deszczowe lasy, przez plaże, przez klify, przez wymieszane słodką i słoną wodą mokradła, ciągnie się cudowna 26 km trasa, której nie musimy pokonywać w całości (technicznie i tak byłoby to niemożliwe, bo ktoś by musiał wracać po samochód) tylko etapami. To znaczy: dojeżdżamy do parkingu, zostawiamy samochód, robimy tracking, wracamy, przestawiamy samochód i znowu idziemy itd. Pani na mapie zaznacza nam najciekawsze punkty z uwagą, że nasze „ósemki” (Figure Night Pools) najciekawsze będą około 15:30 (?) O tej porze najmocniej uderzają fale, dodając miejscu spektakularnej oprawy. Dziwne, że nie poświęciła im dużo czasu, natomiast bardziej zachęcała do przejścia trasy wychodzącej z w północnej części parku. Nie daje mi to spokoju, ale na razie nie zaprzątam tym sobie głowy. Do 15:30 mamy sporo czasu. Ustalamy, co chcemy do tej pory zobaczyć – wyszło, że zaczniemy od środka od plaży Wattamolla i będziemy kierować się na południe w kierunku Figure Night Pools, tak by o około 14:00 rozpocząć półtoragodzinną wędrówkę w ich stronę.
Wattamolla Beach – jeszcze zanim zdążamy się jej przyjrzeć już powala nas swym urokiem. Pierwsze kroki na ogromne głazy i rzut oka na ujście rzeki do morza. Fantastycznie! Następnie spacer po szerokiej, przecinanej, niczym krawieckimi nożycami, falami turkusowego oceanu, plaży. Pięknie! A co dopiero mówić o widokach z pobliskiego klifu, z którego w sezonie od kwietnia do września obserwować można przepływające wieloryby? Cudownie! Fantastycznie, pięknie i cudownie przytrzymuje nas na tyle długo, że następny punkt programu zaliczamy praktycznie w biegu. Niespecjalnie jest czego żałować, bo akurat Garie Beach, na której właśnie jesteśmy już tak nie poraża.
Parę minut po 14-tej zostawiamy samochód na niewielkim parkingu, na południowej granicy parku i zmieniając plażowe klapki na wędrowne buty, ruszamy leśną ścieżką, wysokim na kilkadziesiąt metrów klifem, do od wczoraj oczekiwanych „ósemek”. Ciekawe czym będą nas one mamiły czy zauroczały skoro jeszcze zanim ruszamy w ich kierunku już widok, jaki się przed nami rozciąga, elektryzuje nasze zmysły. Przyspieszamy kroku. Droga nie jest łatwa, mimo, że w większości prowadzi w dół. Po godzinie z miejsca, gdzie klif wystaje w morze, a rosnące gęsto krzaki nie zasłaniają widoku, dostrzegamy w oddali cel naszej wędrówki. Oj oj oj będzie cudnie! – wyrywa się nam jednocześnie. Znowu przyspieszamy.
To co zastajemy na dole zdecydowanie przerasta moje umiejętności opisywania nie tyle piękna co nadcudowności oglądanych i przeżywanych fantazji natury. Wybuchające z hukiem kilkanaście metrów w górę białe fale, zlewające się z turkusową wodą zastygłą w geometrycznie wyżłobionych otworach w olbrzymich głazach wystających z oceanu to tylko część spektaklu, którego jesteśmy obserwatorami. I to obserwatorami uczestniczącymi, bo nikogo pewnie nie dziwi, że wchodząc w jedną i drugą turkusową dziurę przestajemy się przyglądać, a zaczynamy w tym misterium uczestniczyć. Zatykam nos, robię nura i znikam. Opisywanie tego co czuję traci w tym momencie sens. Wy w tym czasie popatrzcie proszę na niestety tylko kilka (ramy bloga nie pozwalają na więcej) zdjęć. Jak kiedyś wrócę poproście bym pokazał więcej.
Mimo, że wracając skracamy sobie mocno drogę, wdrapując się po pionowej skale klifu i tak powrót ciągnie się i ciągnie. Nie tylko dlatego, że teraz jest w większości pod górę, ale przede wszystkim dlatego, że żal zostawiać za sobą tak cudowne miejsce.
Dopiero przy samochodzie, spojrzawszy ponownie w dół na śliczne piaszczyste plaże, a sprawdziwszy na moim „wikicampie”, że na jednej z nich jest darmowy parking z ubikacją i prysznicem, dociera do nas, że takich cudeniek przed nami pewnie jeszcze cała masa i przestając żałować, po raz chyba trzeci dzisiaj, znowu przyspieszamy – tym razem nie kroku, ale obrotu kół. W 10 minut jesteśmy na dole w Stanwell Park na wymarzonym wręcz dla camperowców parkingu. Mamy wszystko co potrzebujemy łącznie z morzem i plażą więc decyzja może być tylko jedna. Zostajemy – i to nie tylko na noc ale przynajmniej na pół jutrzejszego dnia. Witek już czwarty dzień jest w Australii, a jeszcze nie zanurzył się w tasmańskie otchłanie, więc wcale mu się nie dziwię. Tutejsza plaża i spore fale aż proszą by z nich skorzystać. Jedno tylko nas zastanawia. Dlaczego do plaży wzdłuż ni to sadzawki, ni wyschniętej do połowy rzeki, prowadzi wąska ścieżka wytyczona kolorowymi chorągiewkami. Czyżby w sadzawce były krokodyle i dlatego nie można przy niej spacerować? Dziwne. Nie widzimy żadnego gada, ale też nie ryzykujemy podejść bliżej. Haha – mógłby się ktoś zaśmiać. Przecież w tych stronach krokodyli nie ma. Wiem! Nawet już o tym pisałem. Ale, ale … ponieważ posiadana wiedza zależy od okoliczności jej zdobycia, a skąd wiem, że tu krokodyli nie ma, już nie pamiętam, przeto z tym haha byłbym ostrożny. Przynajmniej do czasu. W tym wypadku do jutra. Jutro okazuje się, że chorągiewkami wytyczono pas lądowania dla paralotniarzy. No i teraz faktycznie haha. Jak się zorientowałem też wybucham głośnym śmiechem. Aczkolwiek widząc lądującą „ogromną ważkę” uświadamiam sobie że spotkanie face to face ze spadającym lotniarzem wcale nie musi być przyjemniejsze od oko w oko z krokodylem.
Pół dnia przeplażowaliśmy jak z bicza strzelił i czas ruszać dalej. Coś mi jednak znowu nie daje spokoju. Dlaczego wczoraj kobieta w informacji turystycznej tak bardzo namawiała na wędrówkę północnym szlakiem? Może warto by jednak tam zajrzeć – pytam Witka z nadzieją, że przytaknie. Mamy jeszcze pół dnia. Przytakuje. Super. Krótka przejażdżka po cudownym architektonicznie moście Cliff Bridge i wracamy do Royal Parku, kierując się ku jego północnym granicom, do małej rybackiej wioski Bundenna. Tutaj za punkt informacji turystycznej służy ogromna tablica z opisem tras i punktów widokowych z ustaleniem kilometrów i przybliżonego czasu potrzebnego do ich przejścia. Decydujemy się na na 4 – 5 tam i z powrotem, czyli przez The Balconies, The Waterrun, White Rock Marley Head powinniśmy dojść do Marley Beach. Dalej jest już Wattamolla, na której byliśmy wczoraj. Dwie najpotrzebniejsze rzeczy przy każdej wędrówce w Australii, czyli wodę i krem przeciwsłoneczny, mamy – no to gotowi ruszamy. Już wkrótce okazuje się że decyzja o powrocie do Parku była strzałem w dziesiątkę. Cóż za wspaniały spacer pośród zapierających dech w piersi widoków. Znowu jest cudnie, pięknie, barwnie, bajecznie, dramatycznie, nieziemsko i mógłbym tak bez końca, a do prawdy bym się nie zbliżył. By przez prawie 5 godzin nie wzdychać Och! i Ach! nie pozostaje mi nic innego jak po raz drugi prosić o spojrzenie na kilka umieszczonych poniżej fotek, bo i tym razem ręka moja nie jest w stanie opisać tego co oczy widzą.
Reasumując – Park Narodowy Royal, położony 40 km na południe od Sydney (stąd nawet miasto widać), powinien czy też nawet musi znaleźć się na liście miejsc do odwiedzenia każdego kto wybiera się na dłużej lub krócej do Australii.