Po trzech tygodniach wspólnej podróży po najpiękniejszych zakątkach Peru, odprowadzam Jennifer na lotnisko w Limie, bo jak wszystko co fajne się kiedyś kończy, tak i jej pobyt tutaj dobiegł końca. Cmok, cmok, do następnego razu, miłego lotu i już jest w chmurach, kierunek Europa. Ja zostaję w Limie i zostaję tu jeszcze jeden dzień, bo jutro znowu przyjdzie mi stać na lotnisku, tym razem jednak nie po to by żegnać, lecz po to by witać. Jutro przylatuje nie kto inny, jak czarna dama, w czarnym kapeluszu, której niespełna cztery miesiące temu wypatrywałem na limańskim rynku. Jutro przylatuje Asia. Tak bardzo się cieszę.

Jutro stało się dzisiaj. Skoro świt zasuwam na lotnisko. Samolot linii Iberia ląduje z kilkuminutowym opóźnieniem. Nie szkodzi. Czekam, przyglądam się wszystkim wychodzącym z hali odpraw twarzom. Jest. Dostrzegam z dala tę najbardziej uśmiechniętą. Ten sam uśmiech, ten sam kapelusz, ten sam plecak, wszystko takie samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się w hostelu Espania. Powitaniom i uściskom zdaje się nie być końca, ale czas niestety goni. Mamy dla siebie siedem tygodni, a przed nami połowę Peru, cały Ekwador i część Kolumbii (Asia wylatuje z Bogoty), czyli trzeba się nieźle sprężać.

Zaczynamy nasze tourne oczywiście od La Merced. W zielonym, położonym u wrót dżungli miasteczku, do którego przez sześć miesięcy zdążyłem tak bardzo przywyknąć, spędzamy jeszcze tydzień. W tym czasie nie tylko pakujemy auto i przygotowywujemy się do dalszej wędrówki, ale (dla mnie to już bodajże czwarty raz) zwiedzamy wodospady Perene, odwiedzamy Indian Ashaninka, wjeżdżamy na rowerze do dżungli, przyglądamy się zbiorom i suszeniu kawy, spędzamy dzień w centrum, na przekolorowym targowisku, bawiamy się z żyjącymi u dzikiego Mietka zwięrzętami (małpy, żółwie, papugi, mrówkojeże i co tam jeszcze). Jedna z takich zabaw, polegająca na trzymaniu zwierzaka na ramieniu kończy się nagle, niezbyt przyjemnie i trochę śmierdząco. Potem śmiechu było co nie miara. Pokazuję też Asi plantację bananów, na której swego czasu kosiłem trawę i domek, a właściwie to co po nim zostało po nocnym ataku rzeki. Jednym słowem wszystko to, co przez ostatnie pół roku było dla mnie codziennością.

W sobotę 16 maja jesteśmy spakowani i gotowi do dalszej podróży. Pozostaje jedynie wyjechać samochodem z przyczepką, z położonego w dole nad rzeką ogrodu, na główną drogę. Tak jak mi się wydawało osiem miesięcy temu (gdy zjeżdżałem w dół), nie będzie to takie proste. Stanąłem samochodem na podjeździe, dokładnie w połowie i ani nie mogę więcej pociągnąć do przodu, bo za stromo, ani zsunąć się w tył, bo przyczepka tak się wykręciła, że stanęła w pół koła nad urwiskiem. No to klops. Na dodatek zrobiło się ciemno i zaczeło padać więc podjazd nie dość, że stromy to jeszcze zrobił się śliski. Nawet wypakowanie całej przyczepki na niewiele się zdało. Jedyne co w tej sytuacji wiemy to tyle, że już dzisiaj na pewno nie wyjedziemy. Próbujemy zatrzymywać przejeżdżające ciężarówki, mając nadzieją, że któraś nas wyciągnie, niestety bez skutku. Dopiero Vanesa wpada na koncept, by zapytać na sąsiedniej stacji benzynowej, kilkanście metrów obok, czy nie podjechaliby stojącą tam cysterną. Idę. Pytam. Podjechaliby. W niecałe pół godziny cysterna, wyrywając mi trochę błotnika, wyciąga auto na górę i wszyscy oddychamy z ulgą, a kierowca i zarazem ajent stacji benzynowej wypija chłodne, podane przeze mnie piwo. Teraz to już całkowicie jesteśmy gotowi do wyjazdu, który z racji powyższych przygód odkładamy do jutra rana.

Rankiem, które przekształciło się w południe żegnamy się z Mietkiem, jego żoną Vanesą, dziećmi, z domem nad rzeką Chanchamayo, z La Merced i naciskając na klakson odjeżdżamy w kierunku Limy. Do przekroczenia granicy (liczy się 90 dni od daty wjazdu) zostaje nam siedem dni, więc mamy mnóstwo czasu. Teraz musimy się jednak pospieszyć, bo koniecznie chcemy zdążyć przed wieczorem do Limy do fontannowych ogrodów, które czynne są tylko w weekendy, a przed nami, jak pamiętacie, do pokonania 5 tys. wzniesienie Ticklo. Pod górkę idzie, a raczej jedzie się sprawnie i w miarę szybko. Natomiast zjazd blokowany przez setki hamujących ciężarówek zaczyna się ślimaczyć do tego stopnia, że wyprzedzam prawie stojącą ciężarówkę na ciągłej linii i… za zakrętem stali. A jakżeby inaczej. Stali i pomachali. Zjeżdżam na bok i zaczynam pertraktować wysokość mandatu. Zauroczona widokami, jakie roztaczają się na 5 tys. metrów mina Asi najpierw trochę gaśnie, a potem znowu rozjaśnia zadziwiona, w jaki sposób, znając kilka hiszpańskich słów, udaje mi się obniżyć proponowany mandat z 400 do…20 soli czyli około 6 euro. Udało się, co nie znaczy, że pochwalam i mam w zwyczaju wyprzedzanie na ciągłej linii. Nie. Jadąc jednak z 5.000 do 0 m.n.p.m, cały czas za ledwo toczącą się ciężarówką, spaliłbym hamulce na amen więc się trochę usprawiedliwiam.
Do Limy docieramy krótko przed zapadnięciem zmroku. Przy ogrodach z fonntannami cudem znajdujemy parking, mieszczący samochód z przyczepką. Robimy przerwę na długi spacer wśród przecudnych, kolorowych, romantycznych fontann i przed północą ruszamy dalej, do najbliższej stacji benzynowej na nocleg.

Następnego dnia po śniadaniu (dla Asi pierwszego w przydrożnych warunkach) droga prowadzi do znanego mi już ze styczniowej podróży, najstarszego peruwiańskiego czy nawet amerykańskiego (a może i światowego) miasta Caral. Jako, że znam drogę, dosyć szybko udaje nam się znaleźć parking, zwiedzić to, co pozostało z jak widać olbrzymiego miasta sprzed 5000-cy lat, nasycić się spokojem i błogim życiem mieszkańców pobliskiej osady (również o nazwie Caral – patrz. Art. Caral). Po południu ruszamy dalej, a Asia przejmuje od tej pory rolę przewodnika. Czyta przewodniki i szuka co po drodze warto zobaczyć, a ja koncentruję się na mapie i drodze. Już po paru kilometrach Asia zarządza skręt z Panamerykany w kierunku najwyższego peruwianskiego pasma górskiego Sierra Blanca i jego stolicy Huaraz – w polskim przewodniku zwanym peruwianskim Zakopanem. Długo trwało, zanim w żarze upalnego słońca, potem w prześlicznym blasku jego zachodu i w końcu po jego całkowitym zniknięciu, pokonaliśmy dziesiątki, jak nie setki serpentyn, by w środku nocy zaparkować na nocleg na stacji około 20 km przed Huaraz. Szybko kładziemy się spać, bo po pierwsze długa jazda przez góry bardzo nas wyczerpała, a po drugie mamy zamiar jutro spenetrować okolicę pieszo więc trzeba szybko i dobrze odpocząć. Jak przeżyliśmy wędrówkę i co zobaczyliśmy pod peruwiańskim Giewontem opiszę w następnym rozdziale, a my tymczasem ruszamy dalej na północ w kierunku porzuconej przedwczoraj Panamerykany. To co widzimy przez okna, wspinając się samochodem znowu na ponad 4.000 metrów, jest nie do opisania. Jedno czy dwa zdjęcia oddadzą tylko w zalążku piękno otaczającego nas zewsząd krajobrazu. Białe szczyty (stąd nazwa Cordylliera Blanca – Białe Góry), sięgające prawie 7.000 m.n.p.m, otulające dolinę i miasteczko Huaraz i my patrzący na to z wysokości 4.000 metrów to tak jednorazowe przeżycie, że chciałoby się zatrzymać je jak najdłużej. Co chwilę się zatrzymujemy, patrzymy, robimy parę zdjęć, jedziemy do następnego zakrętu i znowu nowy widok i znowu się zatrzymujemy, patrzymy, robimy parę zdjęć i tak przez cały dzień, aż białe szczyty znikają za horyzontem. Zjazd ciągnie się tak samo długo jak dwa dni temu podjazd, z tą różnicą, że teraz jedziemy w dzień i możemy go sobie uatrakcyjnić. Zabieramy na stopa grupę dzieciaków wracającą ze szkoły. Oni tak codziennie pieszo 7 km do szkoły pod górę i 7 z powrotem. Teraz nie dziwię się statystykom, które mówią o 10-cio procentowym analfabetyźmie w Peru. Wtórny analfabetyzm jest pewnie sporo wyższy. Gotujemy przy drodze obiad. A nawet zatrzymujemy się na mycie włosów. Zjechawszy do Panamerykany jak zwykle szukamy przyzwoitego miejsca na nocleg, by jutro skoro świt wyruszyć w kierunku Trujillo.

Piąty dzień podróży do Ekwadoru rozpoczeliśmy jak zwykle wykwintnym śniadaniem tzn. bułką z dżemem i kawą. Jesteśmy kilkanaście kilometrów przed Trujillo (czyt. Truhijo). Trujillo to spore miasto, jedno z większych w tej części Peru i jak przestrzegają ludzie, a i piszą przewodniki, jedno z najniebezpieczniejszych – cokolwiek miałoby to znaczyć. Nie wiem dlaczego, ale jak człowiek się nasłucha albo naczyta takich bzdetów to potem podświadomie zaczyna się bać, rozglądać i zachowywać nienaturalnie, zwracając na siebie tym większą uwagę. Normalnie wjeżdżamy do centum, stawiamy auto na parkingu pod sklepem, Asia robi zakupy, bo w lodówce pustki, wraca cała i zdrowa z pełnymi siatkami. Przejeżdżamy przez kolejne dzielnice „niebezpiecznego” miasta, by wydostać się na Panamerykanę i nikt nas nie goni, nikt nas nie napada, nikt za nami nie strzela. Może mamy szczęście, może mamy dobrą opiekę, a może z tym straszeniem w przewodnikach to trochę przesada – na zasadzie „strzeżonego Pan Bóg strzeże”. A może wszystkiego po trochu?. Tak czy siak wyjeżdżamy cali i zdrowi i za chwilę pędząc (70km/h haha – oszczędzam paliwo) dojeżdżamy do Chiclayo cudnego miasteczka nad Pacyfikiem. Tak cudnego, że grzechem byłoby nie zatrzymać się . Przynajmniej trochę poplażować, popluskać no i przede wszystkim popatrzeć na błękit, turkus, seledyn i inne odcienie błyszczącego się w słońcu oceanu. Po paru miesiącach mieszkania w dżungli mam dość zieleni w każdym jej odcieniu. Piasek i morze to przyjemna odmiana.

Asia, jako przewodniczka, obiecuje, że po drodze jeszcze zdążymy zatrzymać się na innych plażach. Tymczasem musimy jechać dalej. Dojeżdżamy do przydrożnej wioski Pina, w której jako, że wioska malownicza, a i zdaje się być w niej właśnie jakiś festyn, urządzamy sobie przedkolacyjny spacer i … w trakcie spaceru, jakby Peru chciało pożegnać się z nami jak najsłodziej, trafiamy na budkę z pysznymi peruwiańskimi przysmakami – picarone polane miodem. Palce lizać – dosłownie, bo miód leje nam się po brodach, palcach i nogach. Po kolacji jedziemy jeszcze kawałek. Szybko mijamy Talarę, centrum wydobycia ropy naftowej i gazu ziemnego. Pisze dlatego, że szybko mijamy, bo nie dość, że krajobraz baniaty, dookoła ciągną sie rury z ropą i gazem, to jeszcze tak śmierdzi, że cały czas zdaje mi się, że mam nieszczelną instalację gazową w aucie, co wprowadza mnie w pewien dyskomfort i kilka razy się zatrzymuję, by się upewnić, czy to aby nie gaz w samochodzie się ulatnia. Wyjeżdżamy w końcu poza strefę brzydkich zapachów i już spokojni, że nic nam nie wybuchnie zasypiamy na jakimś parkingu.

Następny dzień, to nasz ostatni dzień w Peru. Jutro kończy się wiza, a wiec dziś, żeby nie było żadnych niespodzianek, należy dojechać do granicy. Mamy już niedaleko, także spokojnie, nawet z przerwami zdążymy. Najpierw Asia planuje dłuższą przerwę na śniadanie w Narodowym Parku Cerros de Amotape. Wjeżdżamy, lecz niestety wnet się orientujemy, że tą leśną, dziurawą scieżką nie mamy szans zajechać zbyt daleko. Jedziemy dokąd się da. Na końcu tego dokąd się dało stajemy i robimy śniadaniowy piknik. W środku parku, przy głośnych trelach ptaków, przy prześwitujących przez palmowe liście porannych promieniach słońca, śniadanie smakuje wyśmienicie. Po śniadaniu sok ze świeżych pomarańczy, chwila przerwy i możemy jechać dalej. Wracamy z parku do miniętej parę kilometrów wcześniej, uroczej rybackiej wioski – a może to już miasteczko, a nie wioska? Takie małe to to nie jest. Manacoca, bo o niej mowa, rozciąga się wzdłuż złocistej plaży, a my tyle czasu, że możemy tu zostać nawet pół dnia. Zostajemy. Pół dnia złotego słońca, przyjemnego chłodnego morza, gorącego piasku i błękitnego nieba – Jackowski twierdził, że nic więcej do szczęścia nie trzeba – miał rację. Leżąc na plaży w Manacocoa tuż przed północną granicą Peru żegnam się w myślach z państwem Inków, w którym przeżyłem ponad pół roku. Byłem w jego trzech strefach klimatycznych, zwiedziłem najwspanialsze zabytki kultury, poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi, widziałem zwierzęta, o których istnieniu nie miałem pojęcia, zszedłem do najgłębszego na świecie kanionu, jechałem tuktukiem, ścinałem bananowce, jadłem ceviche i robiłem mnóstwo innych rzeczy, ale nie jadłem świnek morskich – tradycyjnej peruwiańskiej potrawy. Wcale tego nie żałuję.

Tambes, ostatnie miasto Peru, kończy pustynny krajobraz. Coraz mniej przy drodze kaktusów, a coraz więcej bujnej, soczystej zieleni. Znaczy się Ekwador tuż tuż.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł