Jest drugi maja dwatysiącepiętnastego roku, godzina czwarta rano. Tak jak dokładnie pięćdziesiąt lat temu o tej porze coś wyrwało mnie z błogiego snu i kazało przyjść na świat, tak teraz przeszywający alarm budzika przerwał i tak już krótki sen i kazał wyskakiwać z łóżka. Pewnie mam podobną minę do tej sprzed lat, kiedy to jako noworodek stanąłem na początku mojej drogi, nie bardzo wiedząc co mnie czeka. Teraz też wyrwany ze snu wiem, że jestem na początku drogi – tej prowadzącej na Machu Picchu i tak samo nie bardzo wiem co będzie. Łyk zimnej wody i kęs wczorajszej bułki rozjaśniają umysł, doświadczenie minionych pięciu dekad podpowiada co dalej robić, a pierwsze urodzinowe życzenia od mojej córki napawają radością i uśmiechem na cały dzień. W kilkanaście minut jesteśmy pozbierani i gotowi do wyjścia. Następne parę minut zajmuje nam przecięcie miasta i znalezienie drogowskazu ze strzałką z napisem Machu Picchu. Idziemy zgodnie z podanym kierunkiem i dochodzimy do…… hm dochodzimy do długiej, tak na oko stumetrowej kolejki. Obłęd. Jest przed piątą. Most, po którym trzeba przejść na drugą stronę rwącej rzeki otwierają o piątej. Stojąc w ciemnościach w długiej kolejce chyba po raz pierwszy przeżywam lekkie rozczarowanie egzotyczną krainą Inków i jej magicznym Machu Picchu. Naturalnie po otwarciu bramki całe towarzystwo jeden za drugim, drugi przed trzecim i tak dalej, po kolei, krok po kroku, gęsiego pokonują kilkaset schodów. Już nie jestem rozczarowany, już jestem zdegustowany. Trudno wyobrazić sobie nawet cień egzotyki, czując na karku przyspieszony oddech tego z tyłu i patrząc pod nogi by nie nadepnąć tego z przodu. Innych odgłosów i widoków (schody biegną przez stosunkowo gęsty las) brak. Wyłamujemy się z tego ogonka. Wybieramy dłuższą, ale mniej mozolną, a przede wszystkim dużo mniej uczęszczaną drogę, wijącą się jak tasiemka dookoła podejścia. Tutaj też od czasu do czasu mija nas kolejna przykra niespodzianka. Co dziesięć minut wjeżdża na górę autobus z kompletem pasażerów. No trudno, ale przynajmniej, jako że nie idziemy lasem, możemy podziwiać krajobrazy powoli rozjaśniane bladożółtymi, różowymi, aż w końcu złocistymi promieniami wschodzącego słońca. Zaczyna być pięknie. W tak pięknych okolicznościach przyrody – jak mawiał inżynier Mamoń – to i autobusy i ta potworna masa ludzi przestaje nam przeszkadzać.
Dochodzimy do granic miasta. A tutaj, jakżeby inaczej, czeka na nas znowu przykra niespodzianka. Towarzystwo, które weszło lub wjechało (i w dalszym ciągu wchodzi i wjeżdża) na górę, ustawia się teraz w kilku niekończących się kolejkach, by przy bramie wejściowej okazać nie tylko okropnie drogi bilet wstępu, ale i zawartość plecaka i torebki. Do miasta nie można ze sobą zabrać absolutnie nic. Informuje o tym ogromny szyld napisany w kilkunastu językach. Nie wolno wprowadzać zwierząt, nie wolno posiadać żadnych ostrych lub niebezpiecznych narzędzi, nie wolno mieć nic do picia ani jedzenia, no i absurdalnie, nie wolno zabrać ze sobą kijków do wędrowania, a przecież mnóstwo ludzi z takimi właśnie kijkami wędruje po górach. Mają problem. Kontrola nie jest jednak tak drobiazgowa jak na lotnisku. Udaje mi się przemycić butelkę piwa. W końcu mam urodziny i to nie byle jakie, bo okrągłe, więc wypadałoby ochrzcić je przynajmniej paroma kroplami lekko alkoholowego napoju.
Bezpośrednio za bramką, na pierwszym punkcie widokowym, zaczynamy celebrować moje święto. Jest wspomniany, gazowany, lekko alkoholizowany napój – czyli piwo -, są ponownie życzenia, znajdują się goście, którzy dowiedziawszy się o mojej pięćdziesiątce dołączają do krótkiej imprezy, są kartki od rodziny, przyjaciół i znajomych, które za pośrednictwem Jennifer tutaj do mnie trafiły sprawiając mi niebywałą radość, no i jest Machu Picchu. Po raz kolejny zapominam o tłumie ludzi, o kolejkach i fatalnej drodze na szczyt. Po raz kolejny zachwycam się przepięknymi widokami i po raz kolejny czuję, że jest fajnie.
Zwiedzanie całego miasta zajmuje około trzech godzin. Nie będę rozpisywał się w tym miejscu o historii Machu Picchu i Inków, którzy schronili się wśród tutejszych gór przed hiszpańskimi najeźdźcami. Schronili się tak dobrze, że nie tylko ich, ale i całego miasta nie można było odnaleźć przez bez mała pięćset lat. W książkach i internecie można znaleźć wiele interesujących informacji na ten temat, do których odsyłam. My tymczasem zrobiwszy milionstotysięcy zdjęć, przyjrzawszy się każdemu mozolnie wniesionemu i z milimetrową dokładnością dopasowanemu kamieniowi, nasyciwszy się widokami otaczających dolin, pogłaskawszy pasące się lamy, strzeliwszy sobie pamiątkową fotę na platformie z widokiem miasta i szczytu MP (wszyscy się tu portretują, także znowu kolejka) powoli kierujemy się ku wyjściu.
Przed nami jeszcze szmat drogi. Musimy wrócić do Aguas Calientes, stamtąd tą samą drogą co wczoraj do Hydraelectryki (nie zapomnieć zabrać po drodze plecaków), gdzie czeka na nas busik, którym wrócimy do Cusco. Ostatni rzut oka na miasto i na wybijające się nad nim szczyty gór, z tym najbardziej znanym na czele, i już pędzimy w dół. Musimy narzucić ostre tempo, bo przed nami około pięciu godzin marszu, a autobus z pewnością nie będzie czekał. Docieramy mokrzy i spoceni na umówiony czas i co? I to my czekamy na kierowcę, a nie kierowca na nas. Jesteśmy przecież w sercu Ameryki Południowej, gdzie czas i punktualność nie mają żadnego znaczenia. Najważniejsze jednak, że kierowca dojechał, że nas znalazł, a to w tłumie osób czekających na przewóz wcale nie jest łatwą sprawą, że w miarę wygodnie i szybko jedziemy w stronę Cusco i że tam czeka już na nas hostel z wygodnym łóżkiem. Przez ramię widzę znikający szczyt Machu Picchu, jakiś huczący wodospad, potem coraz bardziej rozmazane góry nad doliną Inków i zasypiam. Gdyby nie przerwa na mycie samochodu, spałbym pewnie do samego Cusco, do którego docieramy krótko przed jedenastą. Dziewiętnaście godzin na nogach to z pewnością moje najdłuższe urodziny. Skoro tak, to niech już trwają do końca, czyli do północy. Zapraszam Jenni na chłodnego urodzinowego drinka do knajpy na rynku byłej stolicy inkaskiego imperium. Pewnie ten dzień na długo wpisze się w moją pamięć, tym bardziej, że jak się okazuje, urodziny trwają dalej. Następnego dnia spotykamy Mirka z narzeczoną, no i oczywiście następuje tradycyjne odśpiewanie „sto lat”, potem toast, a na koniec olbrzymie czekoladowe ciacho. To jeszcze nie koniec urodzinowych niespodzianek. W Limie Jennifer odzyskuje zdeponowaną u Kuby torbę i w autobusie, w drodze do La Merced na wysokości 5000 m.n.p.m obdarowuje mnie niewyobrażalną ilością prezentów przywiezionych z Aachen. Wszystkim prezentodawcom w tym miejscu serdeczne dzięki. Zrobiliście mi niesamowitą frajdę – dużo większą niż przereklamowane Machu Picchu.