Praktycznie dotrzeć na Machu Picchu można w trzy różne sposoby. Teoretycznie pewnie jest ich więcej, ale te trzy to takie najbardziej popularne.
Pierwszy, najwspanialszy i najbardziej polecany, to kilkudniowa wędrówka doliną Inków. Niestety z tej możliwości skorzystać mogą wyłącznie ci, którzy mają i dużo czasu i dobrą kondycję. My z Jennifer wprawdzie na brak kondycji nie narzekamy, ale tym razem czas – ograniczony czas – nie pozwala nam na kilkudniową wędrówkę. Szkoda. Druga możliwość, ta najczęściej chyba wybierana, to wyjazd z Cusco mikrobusem do miejsca zwanego Hydroelectricą (od usytuowanej tu wodnej elektrowni). Stąd około czterech godzin niezbyt trudnego marszu do miasteczka Aguas Calientes (Gorące Wody). Następnego dnia dwie, dwie i pół godziny ostro w górę na Machu Picchu. Ostatnia, trzecia możliwość (wydawała mi się najrzadziej wybierana, ale to, co zobaczyłem na miejscu, każe mi zrewidować moje sądy) to najdroższe i najszybsze dostanie się do ruin zagubionego miasta Inków. Z Cusco mikrobusem do Ollantaytambo, dalej pociągiem (cholernie drogim, ale podobno z super widokami) do Aguas Calientes, skąd autobusem w 30 minut wjeżdża się na szczyt. Brrr – w ten sposób na pewno nie będziemy zdobywać perełki Peru. Trochę wysiłku i potu chcemy na szlaku zostawić. Wybieramy wariant drugi, z tym że z pewnym urozmaiceniem, którego nikomu nie polecam, bo mało brakowało, a utknelibyśmy po drodze i sny o Machu Picchu prysnęłyby jak bańka mydlana. Już wyjaśniam dlaczego.
Plan mamy taki, aby najpierw zobaczyc Machu Picchu, a potem parę dni spędzić w Cusco. Skoro tak, to – myślę sobie – może lepiej zacząć podróż nie od Cusco, a od razu od Ollantaytambo i spędzić tam jeden dzień? Zależy mi, żeby jak najwięcej w tak krótkim czasie pokazać Jenni, a jestem pewny, że miejscowości, w której Inkowie sprawili potężne lanie Hiszpanom (pisała o nim Asia w artykule Ollantaytambo), nie należy odpuszczać. Na wszelki wypadek konsultuję z Marcinem, który od dłuższego czasu oprowadza polskie wycieczki po Peru, czy aby taki plan ma sens i nie napotkamy na jakieś nieprzewidziane trudności. Marcin zapewnia, że nie musimy się martwić i że na pewno w Ollantaytambo bez problemu znajdziemy transport w kierunku Machu Picchu. Otóż NIE! Powtarzam – poza drogim pociągiem i jeszcze droższą taksówką nie ma możliwości dotarcia z Ollantaytambo do Hydroelectryki, skąd rozpoczyna się szlak na Machu Picchu. Wszystkie mikrobusy i autobusy ładują się w Cusco do pełna i jadąc do Hydroelectryki omijają Ollantaytambo. O fakcie tym dowiadujemy się rankiem, kiedy to po całym dniu zwiedzania przepięknych ruin i jeszcze ładniejszego miasteczka, zostawiwszy plecaki w Hostelu (bierzemy tylko to, co niezbędne na dwa dni marszu) wychodzimy na rynek i rozglądamy się za możliwością transportu. Czekamy godzinę, półtorej i nic. Autobusu jak nie było tak nie ma. Idziemy na dworzec kolejowy. Nie, no odpada. Zbyt drogo. Wracamy. Następny pomysł to łapać stopa. Pomysł lichy, bo szybko się orientujemy, że w tamtym kierunku jadą tylko busy (osobówek lub innego transportu brak) i wszystkie są pełne. Pozostaje wrócić na rynek i czekać na uśmiech szczęścia. Uśmiecha się. Wjeżdża busik, który ma dwa wolne miejsca. Zaznaczam, że jesteśmy poza sezonem. W sezonie szczęście pewnie się nie uśmiecha, więc radzę zaczynać podróż z Cusco lub umówić się z którymś z biur podróży by odebrali nas/Was w Ollantaytambo. My tymczasem, by nie narażać się na przymusowy postój w drodze powrotnej, bierzemy z hostelu pozostawione plecaki, płacimy za przejazd tam i z powrotem do Cusco, zajmujemy dwa wolne miejsca i odsapnąwszy ruszamy wzdłuż doliny Inków do podnóża Machu Picchu do Hydroelectryki. Wydawałoby się, że wyczerpaliśmy zasób niepomyślności na dzisiejszy dzień, a tu proszę, jednak nie. Jeszcze na dokładkę musimy złapać tzw. lacia, czyli dziurę w dętce. Przymusowy postój gdzieś w Andach pomiędzy skalistymi zboczami ostro opadających szczytów, otaczających rozłożystą zieloną dolinę jest prawdziwą sielanką dla oczu i wyobraźni. Przy odrobinie dobrej woli można wyobrazić sobie zastępy Inków, w swych srebrzystych, skrzących od słońca zbrojach, przemierzających tę dolinę ponad pięćset lat temu.

Koło zmienione, miejsca zajęte, jedziemy dalej. A dalej robi się coraz niebezpieczniej. Asfalt skończył się w ostatniej wsi, gdzie mieliśmy krótki postój na papu. Oj dobrze, dobrze, że dużo nie jedliśmy, bo od czasu jak nie ma asfaltu strasznie trzęsie i żołądek skacze jak na trapezie. To jednak pół biedy. Dużo gorszym przeżyciem jest widok za oknem. Kilkudziesięciometrowe przepaście, tryskające tu i ówdzie wodospady, spadające kamienie, przecinające drogę rwące górskie potoki, niezabezpieczone pobocze i nieprzejmujący się niczym, jadący jak po autostradzie kierowca, oto w skrócie obraz rzeczywistości w jakiej się znaleźliśmy. Jest tak fajnie jak w wesołym miasteczku tylko znacznie dłużej. Około piątej dojeżdżamy do polany pod wielką wodną elektrownią. To cel naszego przejazdu, a zarazem początek naszej wędrówki. Smakoszy wędrowania w kierunku Machu Picchu jest tu co niemiara, ale tylko nieliczni tak jak my obciążeni są plecakami. Większość pozostawiła swój dobytek w Cusco. Nie ma rady – plecaki na plecy, kije do ręki, uśmiech na twarz i marsz. Przed nami około trzech do czterech godzin drogi do miejscowości co się zowie Ciepłe Wody, gdzie planujemy nocleg. Przez pierwsze pół godziny, dopóki droga biegnie płasko, nie odczuwamy zbytnio balastu plecaków. Odczucie to zmienia się wprost proporcjonalnie do wzniesień, które co rusz przychodzi nam pokonywać. Po godzinie pierwsza przerwa i pierwsze krople potu. Plecaki robią się coraz cięższe. Następne pół godziny i następna przerwa – tym razem w jakiejś przydrożnej knajpie, w której oprócz miejsca by usiąść i odpocząć jest jeszcze zimne piwo. Dwa piwa.

Historia już nie raz potwierdziła, że przy piwie miewa się najlepsze pomysły. Może by zostawić tutaj plecaki? – myślimy. Skoro jutro i tak będziemy tędy wracać, to po co to cholerstwo taszczyć tam i z powrotem? Bierzemy praktycznie tylko szczoteczki do zębów i trochę tego co niezbędne, zostawiamy na zapleczu knajpy plecaki i jak koń, któremu odczepiono furę pełną węgla, galopujemy do przodu. Mamy teraz czas i siły by rozglądać się po okolicy. O z prawej sponad chmury wychyla się czubek Machu Picchu. Jeszcze godzinkę wzdłuż torów (właśnie przejechał pociąg wyładowany takimi co to im się chodzić nie chce, a wszędzie muszą dojść) i będziemy na miejscu. Tuż przed Aguas Calientes dostajemy od wypatrującej przy drodze turystów kobiety wizytówkę taniego hostelu. Zrobiło się już późno i ciemno, toteż nie marudzimy, nie wybrzydzamy, tylko idziemy pod wskazany adres. Ważne, że jest ciepła woda, wygodne łóżko i niewygórowana cena. Dostać w Aguas Calientes pokoik za przyzwoitą cenę to wcale nie taka prosta sprawa. Aguas Calientes to miasteczko, do którego zjeżdża się cały świat. Miasto żyje tylko i wyłącznie dla i z turystów, których jest tu jednorazowo dziesiątki jak nie setki tysięcy. Dla nich buduje się tu setki hoteli, hosteli, pensjonatów, restauracji, sklepów, kasyn, basenów, dyskotek i wszystkiego, co tylko potrafi przez 24 godziny na dobę wyciągnąć z turysty jak najwięcej dinero. Nasze Zakopane w grudniu lub Sopot w lipcu to betka w porównaniu z Aguas Calientes przez cały rok. Makabra. Taki jest niestety czar miejsca, z którego rozpoczyna się ostatni odcinek wędrówki do legendarnego miasta Inków, położonego w cieniu szczytu Machu Picchu.
Nastawiamy zegarki na czwartą rano. Przed piątą mamy zamiar wyruszyć na szlak.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł