Trzy dni przygody z Machu Picchu opiszę w następnych artykułach, a my tym czasem wracamy do stolicy inkaskiego imperium, do Cusco. Mamy zamiar zostać tu przez następne dwa dni i jestem pewien, że przez następne dwa dni uśmiech ani na chwilę nie opuści twarzy mojego dziecka. W Cusco poprostu nie może być inaczej. Uliczki, po których kroczą dziarscy inkascy wojownicy, place na których handlują swoimi przecudnymi wyrobami, kolorowe inkaskie kobiety, skwerki na których pasą się puszyste lamy, to wszystko powoduje, że można naprawdę na chwilę się zagubić i przenieść w czasie o 600 lat wstecz. Wracając do teraźniejszości, zwiedzamy to co koniecznie w Cusco zwiedzić trzeba czyli muzeum Inków i mercado to znaczy najkolorowsze targowisko, jakie do tej pory widziałem. Na targu, poza wybieraniem prezentów, obowiązkowo obiad prosto z gara. Po obiedzie obchodząc całe miasto dookoła, wracamy do usytuowanego na górce, skąd roztacza się super widok na całe stare miasto, hostelu. Szybko zasypiamy. Jennifer śmieje się nawet przez sen, a to chyba dlatego, że obiecałem zabrać ją do leżącego po drugiej stronie wzgórza Saqsaywama na konną przejażdżkę. Z samego rana, zanim wsadzimy nogi w strzemioma, po drodze obowiązkowy sok z wyciśniętych pomarańczy i chyba najpiękniejszy uśmiech, który uwiecznił się w formie zdjęcia. Zaopatrzeni w potężną dawkę witamin, bez trudu pokonujemy podejście na okalające Cusco wzniesienie, gdzie wynajmujemy konie i z kopyta przemieszczamy się w kierunku inkaskich ruin Saqsaywaman. Mamy trochę farta bo dostajemy dosyć żwawe i gibkie konie, toteż dosiadłszy biegusa, spróbowawszy podskoków, zwrotów, stępa, galopu i kłusa, pozwalamy sobie na poindianienie (aczkolwiek Inkowie nie znali koni) po rozległym stepie. Nie mogłem przyglądać sie twarzy Jennifer, ale jestem pewien, że jazda wierzchem po inkaskich dolinach musiała wywołać nie lada zadowolenie wyrażone ogromnym uśmiechem. Ja również się cieszę przede wszystkim dlatego, że dopisuje mi szczęście. Jadąc przodem, nie jestem świadom, że koń na którym galopuje Jenni traci podkowę. Gdybym jechał z tyłu, jak nic dostałbym podkową w twarz, a że jak powiadają podkowy szczęście przynoszą dlatego pewnie byłem z przodu. Konna wycieczka jak zwykle trwa ciut ponad godzinę. Przejeżdżamy znane z poprzednich opisów jaskinie, świątynie księżyca i wracamy do miejsca pod figurą olbrzymiego Chrystusa stojącą na wzgórzu ponad miastem. Stąd już pieszo wąwozami, wzdłuż perfekcyjnie poukładanych, kamień do kamienia, murów byłego miasteczka Saqsaywaman schodzimy szybciutko do centrum Cusco. Szybciutko, bo za parę godzin odlatujemy samolotem do Limy, więc czas nagli.
Siedząc w samolocie powoli tracimy nasze dobre humory. O uśmiechach mowy nie ma. Samolot przez ponad trzy godziny stoi z nami czyli pasażerami na pokładzie, nie ruszając z miejsca. Co jakiś czas podjeżdżają samochody z napisem service. Wygląda to na jakąś wielką impowizację, a myśl, że za chwilę trzeba będzie lecieć niekoniecznie do końca sprawnym samolotem, wywołuje na naszych twarzach w miejsce uśmiechu, jakiś dziwny grymas. Próbuję pocieszać Jennifer, a przy okazji i siebie, że skoro powstała jakaś usterka to lepiej, że znalazła się teraz niż w powietrzu i że na pewno fachowo i skutecznie ją usuną.W miarę mijającego czasu sam zaczynam w to wątpić. W samolocie jest niemożliwie gorąco, klimatyzacja nie działa, nikt nie podaje nawet szklani wody, nie mówiąc o przekazaniu jakichkolwiek informacji. Sytuacja robi się coraz bardziej napięta aż wybucha. Pasażerowie domagają się wyjścia i podstawienia innej maszyny. Jest godznia 21, więc późno i ciemno. Mowy nie ma byśmy tego dnia jeszcze odlecieli. Wszystkim nam przepisują bilety na jutro na piątą rano. Do tego czasu zostajemy zakwaterowani w dobrych, by nie rzec luksusowych hotelach i powolutku, powolutku zaczynamy się znowu uśmiechać. Wprawdzie tracimy jeden dzień z i tak już dosyć ograniczonego czasowego budżetu, ale co tam. Fajny hotel, kolacja, a przede wszystkim wanna z gorącą wodą (dla mnie to niesamowity rarytasik – wannę otatnio widziałem przed moim odlotem z Europy) rekompensują w znacznym stopniu poniesione straty.
Z Limy autobusem przez pięciotysięczny szczyt Ticlo jedziemy do centralnej dżungli, do doliny Chanchamayo, do miejsca w którym mieszkam od pół roku – La Marced. W hotelu Polonia u Mietka, czuję się prawdziwym gospodarzem. Po tak długim pobycie znam tu już prawie każdą drogę, każdą rzekę i każdą scieżkę, prowadzącą do każdego wodospadu w pobliskiej dżungli. Umawialiśmy się z Jennifer, że w La Merced, po ponad tygodniowej wędrówce, będziemy odpoczywać leżąc w hamaku z nogami do góry. Pierwszego dnia istotnie tak jest. Jednak następnego poranka już trochę korci, żeby i w dżungli zobaczyć to i owo. Oprócz leniuchowania wyskakujemy każdego dnia na parę godzin w miejsca, które każdy kto przybył w te okolice zobaczyć powinien, a ja nie bez zadowolenia oglądam je po raz któryś.
Tak więc po kolei są wodospady w Kimiri, do których docieramy brnąc wzdłuż rzeki i wdrapując sie po niezliczonych urwiskach – teraz już wiem, że taka forma wędrowania ma swoją nazwę. Jest to tak zwany canyoning. Kiedy szedłem tu pierwszy raz, zupełnie bez orientacji jeszcze tego określenia nie znałem. Sądząc po zadowolonej minie, mojej małej canyonindze (ciekawe jak nazywa się ktoś uprawiający ten rodzaj sportu) bardzo podoba się ten sport i znowu po raz kolejny buzia się śmieje od ucha do ucha.
Następna atrakcja to wodospady w Perene. Tym razem miny nam rzedną i o uśmiechu, przynajmniej przez jakiś czas nie ma mowy. Tuż przed Perene, kilkumetrowa błotna skarpa osunęła się na drogę, tarasując przejazd. Jennifer, używając najpopularniejszego polskiego słowa – „trudno” twierdzi, że nic takiego, że przecież i tak wszystkiego człowiek nie jest w stanie zobaczyć, że i tak dużo już widziała itd. Widzę jednak, że trochę jej przykro mimo, że nie wie co traci. Ja wiem i dlatego przykro mi jeszcze bardziej. Zawracamy. Zjeżdżamy do wioski indian Ashaninka. Wioski – cepelii jak zwykłem określać tego typu miejsca. Mimo, że sztucznie i komercyjnie, ale na tyle kolorowo i zabawnie – są węże, są papugi i cała ta maskarada, że uśmiech powrócił, a o to przecież chodzi. Ku naszej uciesze i zaskoczeniu, wracając na główną drogę, stwierdzamy, że korek się rozładował i przejazd w kierunku Perene znowu jest możliwy. Hura. No to sru. Migacz nie w prawo tylko w lewo i jedziemy. Jak tam jest, nie będę kolejny raz opisywał, bo wyczerpały mi się przysłówki typu pieknie, wspaniale, uroczo, zachwycająco itp. Ważne, że po powrocie moje dziecko z uśmiechem stwierdza – „ale fajnie, że nam się udało”. To fakt – fajnie.
Do dżunglowych wodospadów dodajemy zwiedzanie La Merced, muzeum produkcji kawy i na deser ogród botaniczny do którego zaprosza nas Mietek. Z Mietkiem o tyle ciekawiej spacerować po ogrodzie, bo jako znawca dżunglowej flory, pokazuje przeróżne rośliny opowiadając, co i jak można z nich wydobyć i jak użyć. Widzimy między innymi hayouascę, smoczą krew, no i owoce kakaowca, które nawet można skosztować.
Jeszcze jedno „bujnięcie” sie na lianie, jeszcze jedna noc nad rzeką Chanchamayo, jeszcze jedno śniadanie na tarasie z widokiem na bananowy sad i niestety ruszamy w drogę powrotną do Limy. Tym razem jedziemy w ciągu dnia, więc mamy możliwość przyjrzeć się światu z wysokości 5 tys. metrów nad poziomem morza. Są to ostatnie widoki z Peru, które razem z poprzednimi pewnie na długo zapadną Jennifer w pamięci. Mnie pozostaje nadzieja, że za każdym razem, jak będzie sobie je przypominać, będzie się równie serdecznie uśmiechać, jak na załączonych zdjęciach.