Bardzo trudno mi żegnać się z miejscem, w którym przeżyłem tyle cudownych, niezapomnianych chwil. Niezmiernie wdzięczny jestem losowi, że tak pokręcił moje ścieżki i tak pokierował moimi stopami, że koniec końców w jednym z najpiękniejszych zakątków Chin, zostało mi tak dużo czasu, że spokojnie, bez pośpiechu mogłem się nim delektować. Jednak, jak to w życiu, tak i w podróży, czas nieubłagalnie zasuwa do przodu i w końcu przychodzi ten moment, że trzeba zostawić stare i ruszyć ku nowemu.

Autobus w kierunku Hohgkongu odjeżdża o 22:30. To dobra godzina. Na tyle dobra, że przy odrobinie wysiłku wytrzymam i nie zasnę, gdzieś między hotelem, a przystankiem autobusowym (jestem skowronkiem, więc po 22-giej, to dla mnie już bardzo późna pora), a jednocześnie pozostawia mi jeszcze możliwość, ostatniego długiego wieczornego spaceru po mieście, w którym autentycznie się zakochałem. Ostatni raz przechadzam się wzdłuż groźnie o tej porze pluskającej Li, jeszcze raz przemierzam kilka, bardzo o tej porze gwarnych i kolorowych, uliczek, jeszcze raz zadzieram głowę by przyjrzeć się ciemnym, dumnym, kolosom, stojącym nad miastem i w końcu, przeżywając ponownie niekwestionowane piękno otaczającej mnie rzeczywistości, niespiesznie kieruję się ku przystankowi. Tak bardzo niespiesznie, że nawet nie zauważam, jak w tym samym czasie, czas okropnie przyśpieszył. Im wolniej idę, tym on biegnie szybciej, aż w końcu mnie dogania, przegania i tylko szybki rzut oka na zegarek ratuje mnie w ostatniej chwili przed nieszczęściem. Autobus odjeżdża za 20 minut. Muszę jeszcze odebrać placek. Zdążę? Zdążę – myślę, ale muszę się bardzo spieszyć.

Tak bardzo zatopiłem się w ślicznych zakątkach Yangshou, że o mały figiel zostałbym w nim na dłużej i pewnie gdyby nie myśl o kończącej się wkrótce wizie wcale bym się tym nie przejął. Jednak problemy na granicy, których żyjąc długie lata w kraju demokracji ludowej, jestem więcej niż świadom, nie dopuszczają w ogóle takiej ewentualności, a wizja konsekwencji nielegalnego przedłużenia pobytu w „komunistycznym raju” dodaje mi tyle sił, że z ponad 20 kg obciążeniem na plecach dobiegam na przystanek, na kilka minut przed odjazdem autobusu. Uff – zdyszany wycieram pot z czoła, oddaję bilet, chowam plecak i szukam swojego miejsca. Z trudem wciskam się w małe, przygotowane na inny rozmiar człowieka, łóżko w górnym rzędzie (tym razem podróżuję autobusem sypialnym) i nareszcie mogę odsapnąć. Wkrótce, dokładnie w chwili, gdy migoczące światła, niknącego w dali, nie kładącego się jeszcze spać Yangshuo, zaczynają zlewać się z coraz jaśniej migoczącym na czarnym niebie gwiazdami, przytknąwszy głowę do poduszki, a nos do szyby, zasypiam. Wiele i tak już bym nie zobaczył.

Budzę się w Shenzhen, dużym mieście tuż przy granicy z Hongkongiem. By ją przekroczyć mam czas do wieczora, jednak w dalszym ciągu świadom ryzyka, jakie niesie ze sobą ewentualne spóźnienie, nawet nie myślę o zwiedzaniu nowego miejsca, tylko jak najszybciej chcę się dostać na drugą stronę. Pytanie tylko jak? Z autobusu wyszedłem gdzieś przy głównej, bardzo szerokiej drodze, na której nie ma ani ludzi, ani sklepów, ani niczego, gdzie mógłbym się czegoś dowiedzieć. Samochodów przecież nie będę zatrzymywał. Kierując się, zatem bardziej intuicją, niż rozsądkiem (są sytuacje, w których nic mi po nim), ruszam w lewo, a widząc po chwili duży napis „Metro” z zadowolenie stwierdzam, że po raz kolejny intuicja jest mi posłuszna i nie zawodzi. Po wieczorny bieganiu i nocnym byle, jakim spaniu, absolutnie nie mam ochoty na długie wędrówki z ciężkim plecakiem – metro prawdopodobnie może mi tego oszczędzić.

I faktycznie oszczędza. Nie tylko szerokim podziemnym tramwajem dojeżdżam do samej granicy, ale i długimi podziemnymi tunelami nie muszę się męczyć wyczerpującym chodzeniem od peronu do peronu. Ku mojej uciesze wszystkie chodniki są ruchome. Pod tym względem technologia w dużych chińskich miastach dawno przegoniła tę europejską, a i może amerykańską (w Stanach bardzo mało, chyba tylko w Chicago korzystałem z transportu publicznego, więc trudno mi ocenić), także wiele się nie męcząc i nie szukając, w kilkadziesiąt minut po przyjeździe do Shenzhen, melduję się na chińsko – chińskiej granicy między Chinami kontynentalnymi, a Specjalnym Regionem Administracyjnym Hong Kongu.

Już sama nazwa „Hong Kong” czasami pisana Hongkong lub HongKong, ale poprawnie jest Hong Kong, świecąca się, co rusz nad moją głową, tuż przy strzałce określającej kierunek drogi, momentalnie wywołuje we mnie burze przedziwnych skojarzeń, mnóstwo pytań, a przede wszystkim ogromną ciekawość. Niewiele jest takich miast na świecie, które obok Nowego Jorku, Dubaju i może jeszcze kilku innych, tak bardzo pobudzają moją wyobraźnię. Tyle się o nich słyszało, tyle naoglądało w różnych prospektach lub w telewizji, a jednak, tak jak owego czasu w Nowym Jarku, tak i teraz zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, co mnie tam czeka.

Początek jest bardzo zachęcający. Granicę przechodzę bez żadnych problemów. Umundurowanego pana z chińskiego biura emigracyjnego interesuje jedynie czy aby nie przekroczyłem terminu wizy, a gdy policzył, że nie, przystawia pieczęć do paszportu i na nic więcej nie zwraca uwagi. Z kolei pan w hongkońskim biurze, w ogóle się niczym nie interesuje. Z miejsca przystawia stempel i już. Good bye Chiny, welcome to Hongkong. Przekroczywszy niewidzialną linię, świat zmienia się momentalnie i to tak bardzo, że w pierwszym momencie trochę mnie szokuje. Nie słychać już wszędobylskiego charkania, krzyczenia, głośnej muzyki etc., nie widać policjantów z czerwonymi opaskami na ramieniu, nie ma ciągłych kontroli bagażu i dokumentów, a ludzie rozmawiają ciszej, są bardziej uśmiechnięci i zdecydowanie lepiej ubrani. Co to jest? Ci sami ludzie, ten sam rejon geograficzny, ta sama kultura, a taka różnica. Jaką moc ma niewidzialna linia, dzieląca świat na tak różne strefy (???) Co najbardziej rzuca się nie tylko w oczy, ale i w uszy, to to, że wszystkie napisy są także w języku angielskim, a każdy zagadany człowiek posługuje się nim jak swoim ojczystym, czyli zdecydowanie lepiej ode mnie – co nie znaczy, że nie ułatwia mi to w znacznym stopniu okiełznania nowej rzeczywistości. Ułatwia i to bardzo, bardzo. Pani w kasie biletowej, której pokazuję adres mojego hostelu, widząc moje zakłopotanie, nie tylko sprzedaje mi bilet, nie tylko powoli, czystą, angielszczyzną tłumaczy, dokąd mam jechać, gdzie się przesiąść i gdzie iść, ale na dodatek obdarowuje mnie mapą, na której wszystko to zaznacza długopisem. Albo mam farta, albo Hong Kong jest tak bardzo sympatyczny i gościnny myślę pakując mapę do kieszeni i ruszając w pokazanym przez uprzejmą, pierwszą napotkaną w Hong Kongu osobę, kierunku. Jeszcze tylko wymiana pieniędzy (za bilet zapłaciłem kartą) na hongkońskie dolary i dalej wszystko już chyba pójdzie z górki, jak mówią Polacy, albo pod górkę (Berg auf), jak w tej samej sytuacji mówią Niemcy.

Wysiadam w centrum jednej z największych dzielnic Tsim ShaTsui przy samym muzeum sztuki, naprzeciw cieśniny Viktorii. Lepiej chyba nie może być, ale mimo to ciągle jeszcze nie wierzę, że jestem w Hong Kongu. Jestem?

W drodze do hostelu staram się zapamiętać jak najwięcej dziwnych lub szczególnych budynków, albo pomników czy rzucających się w oczy przedmiotów, które potem, w trakcie zwiedzania miasta, będą służyły mi niczym latarnia morska, wskazując drogę do domu.        

z tyłu cieśnina Victorii
obok tego bloku mieszkam
przy tej figurce muszę skręcić w lewo.
Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł