W niedzielne popołudnie 24-go maja wjeżdżamy do Ekwadoru. Wjeżdżamy na dwie raty bowiem najpierw czeka nas odprawa paszportowa, która przebiega mimo niedzieli sprawnie i szybko, a potem parę kilometrów dalej odprawa samochodowa. Tu już czekamy znacznie dłużej. Panowie celnicy nie bardzo mają ochotę pracować w niedzielę, więc nie pozostaje nic innego jak cierpliwie czekać. Czekamy, a nasza cierpliwość po dwóch godzinach zostaje wynagrodzona. Przychodzi pan, robi zdjęcia, wypisuje stosowne dokumenty i możemy jechać w głąb bananowej republiki. Tak, tak. Może Ekwador to nie raj podatkowy, ale bananów mają tu od groma. Podobno 80% (tej informacji nie sprawdzałem) trafiających do Europy bananów pochodzi właśnie z tutejszych plantacji. Faktycznie – jedziemy już kilkadziesiąt kilometrów, a po obu stronach drogi bez przerwy ciągną się plantacje i plantacje.
W pierwszym miasteczku za granicą zatrzymujemy się na nocleg. Przy okazji sprawdzamy ceny. Jest drożej niż w Peru o około 10%, ale to może dlatego, że płaci się za wszystko w dolarach. Dziwne jest to, że posiadają tylko swój dolarowy i centowy bilon natomiast banknoty są amerykańskie. Tańsza jest jedynie ropa. W Peru za jednego dolara można było kupić litr ropy, a tu za jednego dolara dostaniemy galon czyli około 3,7 litra. To spora różnica. Ropa jest tu najtańsza, jaką do tej pory spotkałem w Ameryce.
Rankiem Asia rzuca okiem na mapę i decyduje, że pojedziemy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. W dalszym ciągu jesteśmy spragnieni morza i plaży, a i o camping nad morzem będzie pewnie najłatwiej. Kierujemy się w stronę największego ekwadorskiego miasta Guayaquil, które byłoby nam trudno przejechać, gdyby nie fantastyczna pomoc taksówkarza, prowadzącego nas do wyjazdu w kierunku na zachodnie wybrzeże. Poza miastem już jedzie się łatwo i wkrótce ukazuje się nam ocean i gęsto nad nim rozsiane rybackie wioski. Niestety o polu namiotowym nikt tu nie słyszał. Kilkanaście nadmorskich miejscowości bez rezultatu. Ktoś w końcu kieruje nas do miejsca, w którym jak się okazuje również nie ma campingu ale jest uroczy położony na klifie hotel. Tutejsza obsługa, trochę bardziej zorientowana w turystyce, twierdzi, że jedyna możliwość znalezienia campingu jest w oddalonej o około 70 km Montanicie. Jedziemy do Montanity .
Tutaj od razu znajdujemy to czego szukamy. Nawet są dwie opcje i ciężko nam się zdecydować. Zostajemy na pierwszym, a czas pokazał, że była to słuszna decyzja. Mamy tu wszystko co trzeba: cień, spokój, obszerną kuchnię, miejsce na hamak i bardzo miłych gospodarzy. Wygląda na to, że po paru dniach jazdy non-stop zatrzymamy się tu na dłużej. Sprawdzimy jeszcze tylko jak wygląda plaża i miasteczko i podejmiemy decyzję. Decyzja zapada jednogłośnie – zostajemy przynajmniej pięć dni.
Montanita to przede wszystkim centrum ekwadorskiego serwingu. Wysokie fale, bardzo ciepłe wody i szeroka piaszczysta plaża ściągają tu z całego świata miłośników tego, jakże widowiskowego sportu. W ciągu dnia całe to towarzystwo snuje się smętnie z deskami pod pachą po opustoszałych i sennych uliczkach, surfuje po zawijających się groźnie, szumiących falach lub po prostu wyleguje się w słońcu na gorącym piachu. Za to wieczorem miasteczko ożywa i tętni życiem do wczesnych godzin rannych. Ulice pełne są straganów z jedzeniem i piciem, zza każdych drzwi dobiega inna muzyka. W końcu dobra muzyka. Nigdy w Ameryce Południowej (sorry – oprócz hippisowskiej wioski El Bolson na pograniczu Patagonii) nie słyszałem starego dobrego rocka. A tu proszę, cała gama od Areosmith przez The Doors, Led Zeppelin Wishbones po ZZ Top, nie mówiąc o wszędobylskim Marleyu, który nawet tłumy na plaży doprowadza do rytmicznego bujania w rytm reagge. Tak jest tu każdego dnia i każdej nocy.
Dla takich jak my – no właśnie kim my jesteśmy: turystami, wędrowcami, wędrownikami, obieżyświatami czy po prostu łazikami. Nieważne. Dla takich jak my, którzy w ogóle nie surfują i nie nazbyt mocno balangują, Montanita ma i inne atrakcje. Można wypożyczyć na przykład rowery i objechać okoliczne rybackie wioski albo udać się do pobliskiego parku, jako żywo przypominającego dżunglę. Tu wyprzedzę trochę fakty bowiem tę opcję wybraliśmy przy okazji naszego drugiego pobytu w tym miejscu, za ponad dwa tygodnie. Ale nic, skoro już o tym mowa to wspomnę, że szybciutko z tej dżungli dawaliśmy drapaka przestraszeni stadkiem niezbyt przyjaźnie nastawionych do nas małp, przechodzących po drzewach tuż nad naszymi głowami.
Poza tym można godzinami spacerować po plaży, szukając kolorowych muszli lub krabów, można wdrapać się na pobliską górę z kapliczka Matki Boskiej Morskiej, którą swojego czasu odwiedził Jan Paweł II, a na pamiątkę tego wydarzenia stoi tu jego figura. Można co wieczór obserwować jednorazowe, zawsze inne zachody słońca, czy można po prostu położyć się do hamaka i nie robić nic. Pod warunkiem, że drugie z nas w tym czasie na przykład robi obiad lub po nim zmywa albo ciężko pracuje w biurze przy komputerze. Asia stara się nie tracić kontaktu z klientami. A propos obiadu. Odkryliśmy, że jest tu nawet rzeźnik, w którym za dwa dolary można kupić wołowe i wieprzowe mielone mięso. Aż się prosi, żeby po tradycyjnych cevichach (surowych owocach morza skropionych limonką – pycha ) nakręcić śląskich karminadlów (nie znający śląskiego proszę zajrzeć do słownika śląskiej godki). Nakręciłem, nasmażyłem, a zapach tak się rozchodził po polu namiotowym, że przyciągnął do nas sąsiada zza miedzy. Peter z Pragi, załapał się na klopsa, a my na jego opowieści o tym co widział i przeżył w Ameryce Centralnej.
Pięć dni mija jak z bicza strzelił i już jutro, zostawiwszy samochód na campingu pod czujnym okiem gospodarza, opuszczamy Montanitę, by autobusem i pieszo przemierzyć Ekwador. Rano wyjeżdżamy do Quito, a co zobaczymy i przeżyjemy wszystko ładnie opiszemy. Jedno już teraz jest pewne. Mimo, że nic jeszcze w Ekwadorze poza Montanitą nie widzieliśmy, to mnie to miejsce skojarzyło z tym państwem, pewnie już zawsze, parafrazując wielkiego (a jakże by inaczej) rosyjskiego poetę, mówiąc Ekwador będę w domyśle miał Montanitę, a mówiąc Montanita będę myślał Ekwador.