Po kolei. Plan dojazdu do stolicy był prosty. Wsiadamy w poranny autobus do Guayaquil, tam przesiadamy się do Quito i jesteśmy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że co noc nasi gospodarze zamykają na kłódkę camping, na którym stacjonujemy. Jest przed 5.00, mamy 15 min do odjazdu autobusu, przed nami dwa plecaki, dwumetrowy płot z drutem kolczastym i zamknięta brama. Lekka panika. Witek wpada na pomysł, że mnie podsadzi, przeskoczę i otworzę. Próbuje mnie przekonać, że mam okazję udowodnić, że jestem łobuzem :). Nic z tego. Biegnę za to w kierunku domu właścicieli i dobijam się do kolejnych drzwi. Witek przymierza się w międzyczasie do płotu i go pokonuje. Z drugiej strony ogrodzenia jest dzwonek więc dzwoni, budzi gospodarzy i chwile później pędzimy już na przystanek. Po 8 godzinach jesteśmy w Quito. Lądujemy w przyjemnym hostelu, w ładnej okolicy, blisko centrum. Na Quito zaplanowaliśmy tylko 2 dni więc sięgamy po przewodnikowe „trzeba zobaczyć” i wybieramy po jednej atrakcji na każdy dzień pobytu – pierwszego dnia Muzeum Równika, drugiego przejażdżkę kolejką linową Teleferico. Wieczorem ruszamy jeszcze do centrum m.in. po to, aby zobaczyć rynek, podobno jeden z najpiękniejszych w Ameryce Południowej, a z całą pewnością wpisany na listę Unesco. Na rynku jest rzeczywiście pięknie i … biało – budynki przypominają cukrowe bezy, stojące jedna obok drugiej. Nic tylko jeść łyżkami. Wpadamy tu jeszcze kilka razy podczas naszego pobytu, zastając zawsze ludzi. Czego zazdroszczę tubylcom? Oni potrafią i lubią spędzać czas razem, na zewnątrz. Rozmawiają, śmieją się, grają w karty, śpiewają. Widać, że dobrze im ze sobą nawzajem.

Następnego dnia z rana (Witek dba żeby to RANO było :)) znajdujemy miejski autobus, który zawozi nas kawałek za miasto, na Równik. Przy okazji ECUADOR znaczy właśnie Równik (o czym wstyd się przyznać, dowiedziałam się krótko przed przyjazdem do Quito; może jest jeszcze ktoś kto o tym nie wiedział? :)). Jesteśmy trochę podekscytowani, w końcu to niezwykłe miejsce, ale samo muzeum rozczarowuje. Składa się na nie kilka budynków, w większości zajętych przez restauracje i sklepiki. Punktem centralnym muzeum jest ogromna 30 m rzeźba z kulą ziemską u szczytu. U jej podnóża biegnie linia, przecinająca ziemię na półkulę północną i południową. Obchodzimy tablice opisujące kilka niecodziennych zjawisk fizycznych, związanych z faktem, że stoimy na Równiku, odwiedzamy planetarium (oboje zasypiamy w czasie seansu) , oglądamy wystawę współczesnego malarstwa ekwadorskiego (jeden z artystów na tyle zapada mi w pamięć, że jeszcze kilka razy rozpoznaję jego prace na reprodukcjach wiszących w hotelowych korytarzach).
Zobaczyliśmy wszystko, ale trochę nam mało… Przypominamy sobie, że w przewodniku (nie lubię przewodników, ale tym razem jestem mu wdzięczna) wspominano o drugim miejscu poświęconym Równoleżnikowi „0” – prywatnym muzeum położonym niedaleko stąd. Chwilę później jesteśmy na miejscu. Tak, tu jest fajnie! Również pod gołym niebem, mnóstwo ciekawych roślin i przedmiotów opowiadających o dawnym życiu i zwyczajach mieszkańców tego regionu. Z dawnych czasów pozostał tu nawet diabeł, który w pewnym momencie porywa mnie niespodziewanie do tańca :). Najciekawsze są jednak doświadczenia, znów związane z szerokością 0°, jakie można tu samemu przeprowadzić. Można na przykład postawić na gwoździu jajko :), bez rozbijania skorupki, udaje się to naszemu przewodnikowi, nam niestety nie, popatrzeć jak działa siła Coriolisa, która kręci liśćmi spływającymi do odpływu raz w jedną, raz w drugą stronę, w zależności od tego na której półkuli aktualnie stoimy (wystarczy tylko kilka kroków, by zmienić półkulę). W muzeum spotykamy też Polkę (rodaków nie spotykamy w Ekwadorze codziennie), która przybyła tu ze Śląska, „za sercem”, pracuje od roku, ale tęskni za rodzinnymi stronami. Wycieczkę powoli kończymy, wrażeń mamy moc i jeszcze długo do nich wracamy.

Kolejnego dnia wspomagamy się kolejką linową (Teleferico), by zobaczyć Quito z innej perspektywy. Na górze zimno i wietrznie, ale widoki pierwsza klasa. Wspinamy się (już o własnych siłach) jeszcze kawałek, by zobaczyć jeszcze więcej. Można tu wziąć do towarzystwa konia, ale ostatecznie tylko je podziwiamy i fotografujemy. Podobną sesję robimy miastu. Quito „zdobyte”. W drodze powrotnej namawiam Witka na kolorową sałatkę – jeszcze nie wiem, ze to narodowe ceviche, smakuje świeżo i ożywczo.
Jeszcze raz odwiedzamy rynek i okalające go uliczki, planując szczegóły jutrzejszego wyjazdu – udajemy się na północ, do subtropikalnej wioski Mindo, by nacieszyć zmysły kolorami i odgłosami dżungli.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł