Według pierwotnego założenia z Quito mieliśmy wędrować tak zwaną trasą wulkanów na południe, w kierunku Cuenci. Tego planu dalej będziemy się trzymać, ale z małą korektą. Przyglądając się okolicom Quito, Asia natrafiła na dziwną miejscowość, leżącą kilkanaście kilometrów na zachód, opisywaną w ten sposób: „Położenie Mindo, otoczonego stromymi, gęsto pokrytymi ukrytą we mgle dżunglą, zboczami wysokich gór, zapiera dech w piersi”. Zdążymy? – zastanawia się Asia na głos. Myślę, że tak. Skoro tam tak zapiera dech, to i niech nam zaprze – odpowiadam. Na małym dworcu autobusowym, na tym samym, z którego odjeżdżaliśmy na równik, łapiemy autobus i po około dwóch godzinach jazdy strasznymi, wydającymi się prowadzić gdzieś w chmury serpentynami, trzymając się za piersi, by nam nie zaparło dechu, wysiadamy w centrum malutkiego Mindo.
Od razu przy autobusie znajdujemy, a raczej znajduje nas właściciel pensjonatu i po krótkiej wymianie informacji co do ceny, warunków itd. podążamy za nim na sam koniec wioski. Pensjonat jest faktycznie śliczny. Drewniany dom, ala dworek, stojący pośrodku rozłożystego ogrodu, nad rwącym, górskim potokiem, otoczony palmami, z których dobiegają odgłosy przeróżnego ptactwa i to wszystko na tle porośniętego gęstym tropikalnym lasem stoku, każe nam zarezerwować pokój na przynajmniej dwie doby. Tym bardziej, że z tego co już zdążyliśmy się dowiedzieć, nie będziemy się tu nudzić. Następnego poranka, skoro tylko szary świt rozjaśnił drogi, śpiącego jeszcze miasteczka, wyruszamy podglądać kolibry. Jest ich tu w okolicy mnóstwo, a są miejsca gdzie mnóstwo to i tak jest mało powiedziane. Tam właśnie idziemy. Wejście do ogrodu, gdzie rozstawione są pojemniczki z wodą, wabiące o wczesnym poranku te najmniejsze ptaszki świata, jest otwarte, ale jeszcze nikogo nie ma kto chciałby sprzedać nam jakiś bilet wstępu. Wchodzimy za friko zgodnie z powiedzeniem „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Kolibrów faktycznie co niemiara. Kolorów też. Żółte, niebieskie, czerwone, zielone, różowe, pomarańczowe i jakie by tam jeszcze chciał, wszystkie podlatują, zatrzymują się w powietrzu, machając skrzydełkami zdaje się z prędkością światła, piją wodę i tak samo szybko jak przyfruneły, tak samo szybko znikają. Oprócz kolibrów gdzieś nad nami przelatuje i siada na gałęzi tukan, a za nim dziesiątki innych przekolorowych ptaków. Zapuszczamy się w krzaki, myśląc, że uda nam się zbliżyć do któregoś z tych większych.Nie da rady. Ptaki spłoszone uciekają, a gęste krzaki i tak zasłaniają widok. Wracamy, siadamy na specjalnie przygotowanej ławeczce i z odległości nie budzącej u ptaków zastrzeżeń przyglądamy się ich porannym harcom. Podobno żyje tu ponad 400 gatunków ptaków – mamy zatem co robić.
Po obserwacji budzącej się do życia fauny, idziemy obserwować tutejszą florę, a przede wszystkim hodowle orchideii. Nigdy nie sądziłem, że jest jakiś kwiat, który ma aż tyle różnych odmian. Są nie tylko w różnych kolorach, ale też przeróżnych kształtach i wielkościach. Najciekawsze to te, które ogląda się przez szkło powiększające. W tym miejscu muszę wyjaśnić dlaczego nie pokazuję tego co opisuję na zdjęciach. Otóż jak zwykle zrobiłem „milion” ujęć i ptaków i kwiatów i całej okolicy, tylko że (co okazało się po paru dniach, więc z następnych wypraw dokumentacja fotograficzna też jest dużo uboższa niż zwykle), karta pamięci się zepsuła i jedyne co pozostało to parę zdjęć zrobionych telefonem. Trudno – trzeba się z tym pogodzić.
My tymczasem udajemy się do pobliskiej tropikalnej dżungli, w poszukiwaniu ukrytych tam wodospadów. Droga łatwa i przyjemna prowadzi do miejsca skąd przeprawa na drugą stronę, głębokiego na ponad 150 m wąwozu, odbywa w wózku zawieszonym na stalowej linie. Na pewno żadna uciecha dla osób posiadających lęk wysokości. My go wprawdzie nie mamy, ale parę sekund zajmuje nam pokonanie strachu i usadowienie się w niezbyt wygodnej klatce. Widok na roztaczającą się pod nami dżunglę w stu procentach rekompensuje parę sekund strachu. Po drugiej stronie dostajemy coś w rodzaju mapki i idziemy szukać wodospadów. Ma być ich pięć. Schodzimy na sam dół wąwozu, dochodzimy do największego i podobno najładniejszego wodospadu. Spędzamy przy nim chwilę, by zebrać siły na powrotną wspinaczkę. Gdzie i kiedy nam się drogi rozwidliły, jak się to stało, że mając mapę nie znaleźliśmy innych wodospadów, nie wiemy do dziś. Faktem jest, że mordując się srogo, wdrapaliśmy się malowniczymi, ale bardzo stromymi ścieżkami do miejsca, z którego przejechaliśmy wózkiem na drugą stronę wąwozu. Według mapy powinniśmy zrobić kółko, znaleźć inne wodospady i dojść z powrotem tam gdzie wysiedliśmy. Stamtąd znowu zawieszeni na linie mieliśmy wrócić tu, gdzie właśnie jesteśmy. Nic z tego nie rozumiem. Ważne jednak, że droga była świetna, a wędrówka wspaniała. Wracamy do miasta. Jesteśmy zmęczeni, głodni i bardzo spragnieni. Zanim dojdziemy do pokoju i wyciągniemy zmęczone nogi fundujemy sobie przepyszną smażoną rybę, a na podwieczorek coś czego do tej pory nigdzie nie widziałem, nie mówiąc o tym, że nie kosztowałem. Sok z liści alowery – nazywany agua medicinales, czyli medyczna woda. Konsestencją przypomina wywar z lnu, którym chyba wszystkich z mojego rocznika, pojono w wieku dziecięcym. Brrrrr. Ciągnący się trudny do przełknięcia szlam. No ale czego się nie robi dla zdrowia. Wznosimy toast – na zdrowie i pijemy pełne szklanki. Bardzo zdrowi wracamy do naszego cudownego pensjonatu pod zboczem góry porośniętej tropikalną dżunglą, którą zdążyła już opasać wieczorna magła. Zasypiamy razem z nią.