Z Mindo autobusem wracamy do Quito, a stąd z głównego dworca dalej, doliną wulkanów w kierunku Latacungi . Skoro jadąc na południe słońce grzeje nas w plecy to znak, że w dalszym ciągu pozostajemy na południowej półkuli. Oddalimy się od równika o pareset kilometrów po to, by za około miesiąc znowu tu wrócić i przekroczyć go już definitywnie. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Na razie wyjeżdżamy ze stolicy Ekwadoru i niecałe 50 km dalej wysiadamy na dużym skrzyżowaniu Panamerykany z jakąś lokalną drogą, przy miejscowości Laso. To dlaczego tu wysiedliśmy maluje się już uroczo przed naszymi oczami – prawie sześciotysięczny (bez 3 m), zsymetryczną stożkowatą czapą snieżnobiałego lodowca wulkan Cotopaxi. Przyglądając się mu, a potem przenosząc wzrok na siebie, wiemy że myślimy o tym samy. Niewątpliwie postaramy się jutro przyjrzeć się tej wspaniałej górze z najbliższej możliwej odległości, a może nawet uda nam się spojrzeć na nią z góry? Może uda nam się na nią wleźć? Jest pora deszczowa i szczyt przeważnie pokryty jest grubymi ciemnymi chmurami, więc może być trudno, ale spróbować można. Spróbujemy. Tymczasem dzisiaj mamy równie trudne zadanie – trzeba na tym odludziu znaleźć jakiś nocleg. Stoimy na skrzyżowaniu z wymalowaną na twarzach szekspirowską dramaturgią i pytaniem na ustach iść tam albo iść tu? Idziemy tu. To znaczy w prawo. Tam jest sklepik, a w sklepiku pewnie będzie jakaś informacja. Ach cóż za radość. W sklepie nie tylko dowiadujemy się, że dobry i tani pensjonat znajduje się prawie (prawie znaczy 400 m) za rogiem, ale ku naszej uciesze mają też tu swieżutkie, pachnące picarone. Poprosimy. Po dwa. Z picaronami w ręce, uśmiechem na twarzy pokonujemy owe 400 m, dostajemy wspaniały pokój z kominkiem (wspominałem, jest pora deszczowa, jesteśmy na 3000 m, także nawet kilkadziesiąt kilometrów od równika kominek ma sens), zrzucamy plecaki, wkładamy na siebie coś cieplejszego i idziemy do centrum Laso. Tym razem nie po to, by coś zwiedzać, bo naprawdę nie ma tu nic, ale to nic godnego uwagi. Idziemy po prostu na spacer, a przy okazji zrobić zakupy na jutrzejszą wyprawę. Woda, jakieś owoce, warzywa i po dwie bułki. Musi starczyć, bo przecież ktoś to musi nieść. Tak przy okazji noszenia, to po kilkunastu wędrówkach nauczyłem się, że pakując plecak należy przygotować wszystko, co wydaje się być potrzebne, potem wysortować z tego to co jest koniecznie niezbędne, a następnie zapakować do plecaka połowę z tego. Przeważnie okazuje się, że i tak jest za dużo no ale…
W świcie wulkan wydaje się jeszcze bardziej dostojny. Z ogromną chęcią dotarcia na szczyt wyruszamy najpierw 5 km autobusem Panamerikaną, potem samochodem za parę groszy do bramy wjazdowej do Parku Narodowego „Cotopaxi”. Tutaj zaopatrujemy się w mapę i informacje. Dalej wędrujemy pieszo, łapiąc autostop. Do podnóża wulkanu mamy około 20 km więc dotarcie tam pieszo jest raczej niemożliwe. Są oczywiście taksówki, ale te są nie do zapłacenia. Zdziercy. Po chwili zatrzymuje się autobus z wycieczką. Z nimi dojeżdżamy do położonego 9 km dalej muzeum fauny, flory, geologii i historii parku. Zwiedzamy i my tę dosyć ciekawą wystawę, mając nadzieję, że dalej zabierzemy się z grupą. Niestety kierowca i pilot wycieczki po krótkiej naradzie żądają zapłaty tak wysokiej, że rezygnujemy i znowu maszerujemy z tak zwanego buta. Szczęście nas nie opuszcza. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się kolejny samochód, tym razem są to pracownicy parku i podwożą nas na parking w chmurach, w strefie śniegu i niesamowitego wiatru. Stąd już tylko zdani na własne siły i nie siły możemy piąć się na szczyt. Jest potwornie zimno, a wiatr dmie z taką siłą, że zrobienie jednego kroku graniczy z cudem. Chwilami mam wrażenie, że któryś podmuch uniesie mnie i wydmucha na szczyt lub co gorsza zmiecie z góry. Muszę się nieźle wysilać by do tego nie dopuścić. Szukam wzrokiem As,i bo w mgle ledwo co widać. Ona ma jeszcze gorzej. Przecież jest sporo lżejsza i odrobinę słabsza ode mnie. W takich warunkach dalsze próby podchodzenia byłyby nierozsądne. Rezygnujemy. Droga w dół, by wydostać sie przynajmniej z chmur, a tym samym z obszaru lodowatego wiatru też nie jest ani łatwa ani przyjemna. W miarę pokonywania metrów, a potem kilometrów, mgła się powoli przerzedza, od czasu do czasu docierają promienie słońca, temperatura rośnie z każdym krokiem, co raz ukazują się wspaniałe widoki w dole i wędrówka znowu nabiera uroku. Skoro nie udało się wejść na szczyt to może przynajmniej dojdziemy do położonego u stóp wulkanu jeziora laguna Limpiopungo. Przed nami 7 km. Idziemy. Przyglądamy się wspaniałym widokom w dole, podziwiamy kolorowe kwitnące wszędzie dokoła polne kwiatki, zachwycamy się dzikością i pięknością natury, gdy nagle, zupełnie nieproszony, bo nie machamy, zatrzymuje się samochód z propozycją podrzucenia do laguny. Nie odmawiamy. W ten sposób w parę minut jesteśmy nad lodowcowym jeziorem. Mamy sporo czasu, okolica jest bardziej niż malownicza (krystalicznie czysta woda otoczona pagórkowatymi łąkami, porośniętymi barwnymi krzewami i kwiatami, na której pasą się stada dzikich koni to tylko kiepska próba opisu tego co się przed nami roztacza. W tym momencie po raz wtóry żałuję zepsutej karty pamięci z mojego aparatu, na której utrwaliłem te widoki, a której już niestety nie da się odtworzyć. Najważniesze naturalnie, że obrazy pozostaną na zawsze w naturalnej pamięci i od czasu do czasu będziemy mogli do nich wrócić. Obchodzimy całe jezioro dookoła, dochodzimy do głównej drogi, przechodzimy obok zwiedzanego niedawno muzeum (tu przerwa na posiłek) i maszerując w kierunku wyjścia po raz kolejny mamy szczęście. Zatrzymujemy ciężarówkę. Zapakowawszy się na pakę, dojeżdżamy do Panamerykany. Tu kończy się nasza przygoda z wulkanem Cotopaxi, a uważny obserwator dostrzeże, że kończy się piękną barwną, wytryskującą niby z jego wnętrza, tęczą . Na zakończenie dodam, że trzy tygodnie po naszym pobycie wulkan wybuchł i to bynajmniej nie kolorową tęczą.