Przed wyjściem na stopa, żegnając się z naszą niezwykle sympatyczną gospodynią, dostajemy parę cennych wskazówek. Wiemy w którym kierunku iść i wiemy gdzie stanąć by zatrzymywać samochody jadące do Moron. Więcej wiedzy na początek nam nie trzeba. Ruszamy drogą, którą wczoraj biegałem, także już trochę się znam. Pamiętam gdzie trzeba skręcić, wiem gdzie jest mały godny obejrzenia cmentarzyk z kaplicą z XVII wieku, który po drodze zwiedzamy i przypominam sobie stację benzynową, przy której mamy stanąć i łapać. Maszerujemy wzdłuż ulicy i oprócz dwóch ciężarówek nie mija nas żaden samochód osobowy. Ocho! Będzie nie problem żeby się samochód zatrzymał, ale żeby w ogóle jechał – złowróżę tak, by Asia nie słyszała. Osiągnąwszy skrzyżowanie, na którym droga do Moron skręca w lewo, stawiamy plecaki na ziemi i ustawiamy się przed nimi z uniesionym kciukiem. Asia równocześnie rozgląda się bacznie, a uwagę jej przykuwa rozklekotana ciężarówka, do której na pakę pakuje się tłum ludzi. Taka podobna do tej, jaką widzieliśmy w Viniales, nie sądząc, że można się takim czymś przemieszczać. Teraz nie odpuszczamy. Podchodzimy, pytamy i wszystko jasne. Przewóz, wprawdzie nie za jeden uśmiech, ale za dosłownie parę groszy, dowiezie nas do Sancti Spiritus. Rzut oka na mapę. Pasuje. Wrzucamy plecaki, wdrapujemy się po drabince i najpierw na stojąco, a po paru minutach na siedząco na szerokiej drewnianej ławie przy okratowanym czymś co można by nazwać oknem, za którym rozpościera się idylliczny kubański krajobraz, jedziemy naszym, jak dotąd najtańszym transportem. Wydaje się, że chyba nawet tańszym od autostopu, bo jak informowano nas przed wyjazdem z Trynidadu zwyczajowo daje się kierowcy 10 peso. W Sancti Spiritus szczęście nas nie opuszcza i od razu znajdujemy podobny, tylko jeszcze bardziej zniszczony przewóz do Ciego de Avila. Też po drodze, no to też wsiadamy. W Ciego de Avila już gorzej. „Blachówek„ nie widać. Ktoś uprzejmy informuje nas o możliwym połączeniu lokalnym autobusem. Ale takim naprawdę lokalnym jeżeli rozumiecie co się pod tym kryje. Autobus znajdujemy, ale zamknięty, a przed nim chmara ludzi. Wszyscy na pewno się nie zmieszczą. Wciskamy się w tłum i czekamy. Pytam gdzie można kupić bilet. U konduktora objaśnia stojąca przede mną kobieta. Ale bilet to jedno, a numerek to drugie – objaśnia inna, stojąca obok. Trzeba mieć numerek, który dostaje się o tam wskazuje na odległy budynek. Macie? – pyta. Nie mamy – odpowiadam. Wyciąga z kieszeni dwie karteczki z numerkami 769 i 768 daje mi i mówi – no to macie. Muchos gracias – uśmiecham się grzecznie, po raz któryś zdziwiony latynoską uprzejmością. A z drugiej strony to skąd i po co ona miała te numerki…? No nic. Nie będziemy dociekać, bo znowu przyszłoby nam zaczepić o lata „wiecznego kombinowania” numerków i nie tylko w Polsce, a obiecaliśmy do tego nie wracać. Jak ktoś chce, to proszę bardzo. My tymczasem mamy nasz przydział na autobus i czekamy dalej. Nagle pewne ożywienie. Przez tłum przeciska się pani o posturze pamiętnej kulomiotki Filbingerowej. Ma na sobie jakiś uniform, czyli jest kimś ważnym. Tłum, nie wiem czy ze względu na uniform czy na posturę, rozpierzcha się na prawo i lewo, tak by pani bez trudu doszła do autobusu. Otwiera przednie drzwi i bez megafonu, ale z siłą kilkudziesięciu decybeli krzyczy –„690 do 700”. Ludzie spoglądają na karteczki i pierwsze dziesięć osób ze szczęśliwymi numerkami i twarzami wchodzi do środka. Potem pani ważna, pokazując palcem wyłania z tłumu osoby spoza kolejki, czyli kobiety w ciąży i z dzieckiem na ręku. Potem znowu szczęśliwe numerki, by ponownie palcem wytypować uprzywilejowanych. Tym razem są to osoby starsze. Gdy i te usadowiły się w środku przychodzi kolej na nas. Jesteśmy w puli wyczytanych numerów. Hura. Oddajemy karteczki (zwykłe skrawki papieru, na których ktoś długopisem napisał taki albo inny numer), płacimy, znowu faktycznie parę groszy, przechodzimy do tyłu autobusu i gdy ten zapełnia się tak, że nie można domknąć drzwi, ruszamy. Jedziemy upchani niczym sardynki w puszce z olejem, autobus bowiem doskonale imituje puszkę, a pot rozlewający się na wszystkie strony z rozgrzanych upchanych ciał, tylko zapachem (znacznie gorszym) różni się od oliwy.
Z ulgą wysiadamy w Moron. Małe, ciche miasteczko. Nie bardzo wiadomo, w którą stronę skierować pierwsze kroki. Nie przyjechaliśmy transportem, którym zwykli przyjeżdżać turyści toteż nikt na nas nie czeka, nikt nie oferuje pokoi. Jesteśmy po raz pierwszy zdani na samodzielne szukanie kwatery. Domy, w których są mieszkania z pokojami do wynajęcia są oznaczone specjalną niebieską tabliczką. W pobliżu żadnego takiego nie widać. Trudna rada, plecaki na plecy, pytamy o drogę do centrum i zasuwamy. O jest – pokazuje Asia palcem po przeciwległej stronie ulicy. I tam dalej też. Pytamy tu, pytamy tam. W pierwszym nie ma miejsc, a wszystkie następne za drogie. Szukamy dalej. Plecaki i rozbiegane oczy zdradzają niewątpliwie kim jesteśmy i czego szukamy bowiem podjeżdżający rykszą koleś nie tyle pyta, ile od razu oferuje tani pokój po drugiej stronie miasta. Od razu ustalamy cenę, a że ta zawiera też dowóz na miejsce, pakujemy się do rykszy i nieznanym dotąd środkiem transportu, powolutku – chłopak nie jest jakoś nadzwyczajnie umięśniony, jedziemy do naszego nowego miejsca zamieszkania. Przy ustalaniu ceny zaznaczyliśmy, że umowa dojdzie do skutku po naocznej inspekcji. Ta nie wypada najlepiej. Pokój bardzo tani, ale pozostawiający też bardzo wiele do życzenia. To co zostajemy? – pytam Asię, a Asia mnie. Spędzimy przecież tu zaledwie chwilę, bo jutro z samego rana wyruszamy dalej na północ nad morze, to po pierwsze. Po drugie, nie chce nam się znowu chodzić i szukać. A po trzecie? No właśnie – szalę na stronę, że zostajemy, przechyla promienny uśmiech właścicielki, podobnej z postury do pani wpuszczającej do autobusu i propozycja typowego kubańskiego obiadu: ryż, ryba i ugotowana czarna fasola. Zostajemy. Po skromnym, ale pysznym obiedzie chwila wytchnienia, siesta. Potem cóż – zamiast siedzieć w takim sobie pokoju, lepiej przespacerować się po takim sobie mieście. Idziemy. Nie ma tu, jak to zwykle w kolonialnych miasteczkach, klasycznego rynku. Architektura paru ocalałych budynków też nie powala. Są za to inne rzeczy. Woda z sokiem z rowerowego straganu, niczym PRL-owskie saturatory, nasza ulubiona kubańska pizza za 10 gr., bar przypominający bar „Miś”, a w nim kawa i ciastko, jako zestaw obowiązkowy i wiele innych miejsc przypominających….pssst – tak, tak nie wpadamy w melancholię. Mamy spacer pt. „Powróćmy jak za dawnych lat….” i tyle. Najważniejszego odkrycia dokonujemy jednak na dworcu kolejowym. Następne miasto na naszej mapie to Santa Clara. No i proszę – do Santa Clara jest pociąg za … nie uwierzycie, za dwa grosze. Jedyny problem, że nie jeździ codziennie tylko wahadłowo. Dzisiaj tam, jutro z powrotem i tak na zmianę. Dzisiaj odjechał, więc następny jest pojutrze. Zobaczymy jak nam się będzie podobać nad morzem i ile czasu tam strwonimy. Być może, że za dwa albo cztery dni wrócimy i wtedy kto wie? Może jazda tanim starym pociągiem będzie następną przygodą na kubańskim lądzie?
Nazajutrz skoro świt wyruszamy w kierunku podobno najpiękniejszych karaibskich plaż. W jaki sposób tam docieramy i co tam znajdujemy opowie Asia w następnym artykule. Dość powiedzieć, że wieczorem jesteśmy znowu w Moron, czyli śmiało możemy kupić bilety na jutrzejszy pociąg. Wyjazd 12:44 – mamy zatem sporo czasu by się jutro porządnie wyspać, ale do poprzedniego hostelu nie wracamy. Zaoszczędzimy bardzo na transporcie, to możemy wydać parę dolarów więcej na lepszy pokój. Zaraz obok dworca, w jednej z kilkunastu, postkolonialnych willi, ze wspaniałym ogrodem, eleganckim wnętrzem i super wyposażonym pokojem, ustalamy naszą nową kwaterę. Warto będąc na Kubie, przynajmniej jedną dobę spędzić w pomieszczeniach pamiętających złoty czas wyspy. Złotawe smugi zachodzącego słońca, oparte o różowe ściany okazałej stylowej willi, konie za oknem zaprzęgnięte do drewnianych bryczek, gorące karaibskie powietrze i dobiegająca z oddali latynoska muzyka, to wszystko sprawia, że bujając się na ogrodowej huśtawce odlatujemy w odległe kolonialne czasy. Dopiero nazajutrz, gwizd pociągu, pewnie również pamiętającego te czasy, wyrywa z nas z nostalgii. Biegniemy na dworzec i nawet super bogata oferta dnia widniejąca nad barem nie jest nas w stanie zatrzymać. Odjeżdżamy.