Z nosami przytkniętymi do szyby, wyglądamy za oknem tego, o czym czytaliśmy przed przylotem na Kubę, a o czym od czasu tu pobytu cały czas słyszymy: – jedziecie do Trynidadu? – musicie koniecznie jechać do Trynidadu, Trynidad to najpiękniejsze miasto na wyspie, itp., itd. No więc jedziemy i wyglądamy. Niestety zza kropel padającego coraz rzęsiściej deszczu niewiele widać. No cóż, najpiękniejszy zakątek wyspy nie wita nas wspaniałym karaibskim słońcem. Nie bardzo jest się jednak czym przejmować. Deszcze tutaj tak szybko jak przychodzą tak szybko odchodzą. Gorzej (i tym się można przejmować), że ceny pokoi przewyższają nawet te w Hawanie. Podaż widać spora, bo już na dworcu jesteśmy nagabywani przez grupkę tzw. naganiaczy, ale popyt pewnie też nie mały. Pierwsze dwie pertraktacje nie dają rezultatu. Są twardzi. Mamy jednak czas. Przeczekamy deszcz – myślę, a w tym czasie może jeden czy drugi zobaczywszy, że nie ma więcej chętnych spuści z ceny. Tak też się dzieje. Po 15 minutach i przestaje padać i dostajemy satysfakcjonującą ofertę na nocleg. Na miejscu po raz kolejny mamy szczęście przywitać się z bardzo miłą właścicielką (wychodzi na to, że tu wszyscy są bardzo mili), która z pewnym zażenowaniem na twarzy szybciutko stara się przygotować pokój do stanu używalności. Znaczy się posprzątać i przebrać pościel. Nie, nie dlatego, że nie było czasu po poprzednich lokatorach, bo takowych nie było, tylko zdaje się, że i tutaj jak i w całej latynowskiej Ameryce rządzi słowo – maniana. Specjalnie nam to nie przeszkadza. Deszcz już nie pada, zmęczeni krótką jazdą autobusem też nie jesteśmy, więc zostawiwszy plecaki zostawiamy panią w spokoju i czym prędzej idziemy podziwiać tak bardzo wychwalane piękno miasta. Rzeczywiście – nie mylą się ci, którzy nazywają Trynidad „Klejnotem Kuby”. Jest cudne. By chronić miasto przed uciążliwymi napadami piratów, usytuowano je od samego początku to znaczy w roku 1524 (datę łatwo zapamiętać, bo dwa lata później prawa miejskie otrzymały moje Tarnowskie Góry), jako jedno z nielicznych wyspiarskich miast, nie na samym wybrzeżu, a trochę bardziej w głębi lądu. Takie położenie między morzem a górskimi stokami dawało pewnie kiedyś podwójne (nie licząc spokoju od piratów) korzyści. W górzystych terenach zakładano plantacje kawy, które przetrwały do naszych czasów, a bliskość morza pozwalała łatwo ją upłynniać – dosłownie. Dzisiaj bliskość piaszczystych plaż z jednej i bujnie zalesionych górzystych terenów z drugiej strony czyni Trynidad doskonałą bazą wypadową dla wszystkich, którzy chcą poznać Kubę z jej obu stron. By naocznie przekonać się o tym o czym piszę, wystarczy wspiąć się po stromych schodach na wieżę przy rynku. Roztacza się z niej widok – w Polsce by się powiedziało – od Bałtyku po Tatry. Wspinamy się mozolnie, bo schody wąskie, a z góry schodzi właśnie amerykańska wycieczka, wiec trudno, ba nawet bardzo trudno się przepchać. Za to na górze – Ooo! Przed nami morze, za nami góry, lub odwrotnie – jak kto woli, a w dole cudowne, kolorowe, kolonialne miasteczko. Gdy wszyscy Amerykanie opuścili wieżę, zostają tylko Polacy. Tak po raz kolejny spotykamy Polaków i w Trynidadzie na wieży widokowej przynajmniej przez parę minut dominuje język polski. Marcin pokazuje nam fasadę kościoła stojącą samotnie poza centrum. Mówi, że jak był tutaj parę lat temu to kościół wprawdzie zniszczony, ale stał jeszcze w całości. Dzisiaj niczym kikut sterczy z ziemi już tylko frontowa ściana. Rusztowania, którymi opasano ścianę świadczą wszakże o staraniach odnowienia nie tylko renesansowej architektury kościoła, ale i całego kolonialnego centrum, z zachowaniem jego niepowtarzalnego charakteru i klimatu. Umieszczenie całej starówki na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, zakaz stawiania wieżowców, wyłączenie z miasta wszelkiego ruchu motorowego itp., na pewno dobrze temu służy. Jedynym transportem dopuszczonym do ruchu po mieście są konie. Konie są wszędzie i różne: pod siodłem, zaprzężone do bryczek lub powozów albo po prostu luzem, wracające pewnie z pastwiska do stajni. Spacerujemy więc sobie brukowanymi uliczkami między tymi końmi, straganami, willami, zielonymi skwerami, wchodzimy do muzeów i kościołów i ani się człowiek nie zorientował, a już jesteśmy poza miastem – tym objętym patronatem UNESCO. Ależ tu wyraźnie widać linię dokąd dochodzą pieniądze, a gdzie już ich brak. Na wpół walące się budynki, nieutwardzone drogi, ścieki, świadczące o braku kanalizacji to drugie oblicze miasta chyba nie często oglądane przez turystów. Stanowimy tu pewną atrakcję. Ci którzy tu mieszkają przyglądają się nam uważnie, my przyglądamy się uważnie im, aż pęka nieufność i następuje moment zbliżenia. Ruchem głowy jesteśmy zaproszeni na kielicha. Serdeczna kubańska gościnność podobna całkiem do naszej. Trzeba pić na jedną i drugą nogę. W takich wypadkach przydają się nauki pobierane w młodości od równie gościnnych Polaków. Wypijam bez zagryzki czym wzbudzam podziw i uznanie trynidawskiego półświatka. Żeby aby nie wpaść w sidła gościnności i nie zabawić zbyt długo, żegnamy rozgadane towarzystwo, tym bardziej, że nadchodzi zmrok, a do domu daleko. Wracamy przez oświetlone, kolorowe (zwłaszcza o zachodzie słońca) gwarne centrum. Latynowska muzyka live, dobiegająca z ogromnego tarasu nad schodami kusi, kusi by jeszcze i tu chwile zabawić. Chwilę, bo faktycznie robi się późno, a nie bardzo wiemy gdzie nasza posesja. Trochę się zakręciliśmy. Wielkiego problemu pewnie nie będzie, bo Trynidad ogromną metropolią nie jest, ale pewnie czeka nas trochę kluczenia. Uliczka w lewo, uliczka w prawo, przy okazji poznajemy nowe miejsca, teraz w górę, o tu już chyba byliśmy, wracamy w dół i dajemy za wygraną. Pytamy o drogę. Niezmiernie chudy mężczyzna w kowbojskich sztiflach i szerokim, zasłaniającym pół twarzy kapeluszu, tłumaczy nam gestykulując gdzie mamy iść. Przy okazji proponuje na jutro przejażdżkę konną bryczką w górzyste tereny za miastem. Obiecuje pokazać plantację kawy, poprowadzić leśnym traktem do ukrytego w skałach wodospadu i takie tam atrakcje. Wymieniamy z Asią krótkie spojrzenie i bez słów wiemy, że chcemy. Nastrój jeszcze walentynkowy więc mamy przy okazji i fajny prezent. Asia jak dama pojedzie bryczką zwaną coche kolonial, a ja jak przystało na gentelmana wierzchem obok. Wychodzi na to, że zostajemy w Trynidadzie dzień dłużej niż planowane. No ale od czego są plany?
Z Alberto, bo tak ma na imię ów jegomość w ogromnym kapeluszu, umówieni jesteśmy na 10 rano. Starcza zatem czasu na poranny jogging. Chcę dobiec do morza i mimo dopingujących plakatów gęsto ustawionych po obu stronach ulicy, typu „Ojczyzna albo śmierć”, „Honor i zwycięstwo” czy też „Nigdy się nie poddamy”, nie daję rady. Po 10 kilometrach odpuszczam. Do morza, które już widzę, jest z pewnością jeszcze raz tyle. Za to wracając spacerkiem, mam niezłe widowisko. Przed jednym z domostw, a zaznaczam, że jestem poza bogatym centrum, rozgrywa się karczemna awantura. On przed domem wymachuje pięściami i w pięknym kastylijskim języku prawdopodobnie ostro klnie. Ona stojąc w progu odpowiada mu równie soczyście tyle, że trzy razy głośniej. Z wszystkich sąsiednich domostw wywlekli się gapie i wnet pełna ulica wpatrzona niczym w 173 odcinek „Niewolnicy Izaury” czeka co z tego wyniknie. Wieść, że coś się dzieje, lotem błyskawicy dociera i w nasze progi, bo zaintrygowana gospodyni z wypiekami na twarzy wypytuje co i jak. Widać nie często bozia zsyła na tę spokojną okolicę jakoweś atrakcje, bo nie mogąc zaspokoić ciekawości gospodyni, poprawiając lekkim ruchem fryzurę truchcikiem zmierza do miejsca skąd dobiegają odgłosy małżeńskiej wymiany zdań. My z Asią nie chłoniemy wiedzy czy awantura zakończyła się rozlewem krwi czy gorącym pocałunkiem (w Ameryce Środkowej oba scenariusze tak samo możliwe), szybciutko uwijamy się ze śniadaniem by czym prędzej spotkać się z Alberto i jego końmi. Alberto jest punktualny i to tym razem on Latynoamerykanin czeka na nas Europejczyków. Dziwne. I w dodatku nie jest zły. Też dziwne. Nie pokazuje ostentacyjnie na zegarek (chyba go nawet nie ma). Nie prawi morałów, że następnym razem i tak dalej. Uśmiech na twarzy, serce na ręce – tacy są Latynosi. Zaprasza Asię do powozu, ja muszę pieszo podejść kilkaset metrów po osiodłanego i niecierpliwie stukającego kopytami wierzchowca. Dosiadam biegusa, ściskam udami i po chwili cała nasza trójka wyjeżdża w pagórkowaty, lesisty, oglądany wczoraj z wieży, teren. Kilkugodzinna przejażdżka z postojem na kawę na jednej z plantacji, z kąpielą w małym górskim oczku pod wodospadem, z kilkoma galopami szerokim leśnym traktem, a przede wszystkim w niebywale pięknych „okolicznościach przyrody” to doprawdy niezła atrakcja, którą będąc w Trynidadzie koniecznie trzeba przeżyć. Popołudnie relax. Mnie bolą uda i łydki od prowadzenia konia. Asię to coś co cały czas podskakiwało i uderzało o drewnianą ławkę na kamienistej nierównej drodze. Wolniutkim spacerkiem zwiedzamy drugie centrum miasta. No właśnie, z mapy dowiadujemy się, że Trynidad ma dwa rynki, dwa centra, dwie starówki. Tutaj trochę ciszej i spokojniej niż na tej wczorajszej. Jest duży zielony plac z ławkami. Jest kościół z XVII wieku. Są małe przydrożne kawiarenki, bary i jest nawet „kuflolot”, do którego jesteśmy zaproszeni na piwo „z kija”. Dobre bo zimne. Na przeciwko knajpy jest bank. O to i dobrze, to można znowu zaopatrzyć się w trochę kubańskiej narodowej waluty (między innymi na takie zimne piwo). Przy takiej okazji zawsze stwierdzam, że jedyne dobrodziejstwo centralnie planowanej gospodarki jest takie, że kurs dolara wszędzie jest taki sam i nie trzeba biegać od kantoru do kantoru i sprawdzać gdzie taniej, gdzie drożej, a na końcu i tak być niezadowolonym, bo po każdej wymianie znajduje się i tak miejsce gdzie jest jeszcze taniej. Potrzebujemy trochę kubańskich peso, tych tutejszych, bo od jutra rezygnujemy z autobusów i dalszą część drogi spróbujemy przemierzyć autostopem, czyli jak oni tu mówią – a la botella (na butelkę), a do tego parę groszy by podziękować kierowcy się przyda.