Podróż klimatyzowanym autobusem, w którym nie słychać w ogóle hiszpańskiego, a na lunch kierowca zatrzymuje się w wytwornej restauracji nie należy do poszukiwanych przez nas przeżyć na Kubie. Jesteśmy z Asią zgodni, że zdecydowanie musimy poszukać innej możliwości przemieszczania się po wyspie. Póki co zbyt wytwornie i zbyt drogo dojeżdżamy do Cienfuegos. Dopiero tu mamy nadzieję zobaczyć jak naprawdę mieszkają i żyją Kubańczycy. Ani Hawana, jak to stolica, ani Viniales jak to turystyczne centrum, nie oddają – przynajmniej tak myślimy, tej prawdziwej kubańskiej atmosfery. Ceny pokoi i tu zaczynają się od 30 dolarów. Jednak stosunkowo szybko spadają do 25, a nawet, jak się ma trochę cierpliwości, to i do 20. Niżej nie ma szans. Cierpliwość mamy i po paru minutach maszerujemy przez miasto za chłopakiem, który nie tylko prowadzi nas do taniego mieszkania, ale na dodatek niesie Asi plecak. Pokój fajny, niedaleko centrum, a że zostajemy tu tylko jedną noc to i tak nie mamy wysokich wymagań. Chwila na poprawę urody i samopoczucia, ja w tym czasie lecę kupić coś na ząb i po chwili odświeżeni i najedzeni wyruszamy na podbój miasta. Cienfuegos to pierwsze, nie często odwiedzane przez turystów miejsce. Szkoda, bo małe, ale bardzo przyjemne. Założone przez Francuzów miasteczko (może dlatego zwane Paryżem Kuby), z jego nie bardzo zniszczonymi, a nawet gdzieniegdzie odnowionymi budynkami, z jego historycznym centrum wpisanym na listę dziedzictwa UNESCO, z jego tętniącymi życiem pasażami handlowymi, godne jest przynajmniej krótkiej wizyty. Wprawdzie szybko można się zorientować, że to na pewno nie Paryż, a ewentualnie Paryziątko i to nie dlatego, że w hiszpańskim zawsze i wszystko się zdrabnia, ale dlatego, że obchodzimy całe miasto nawet nie w pół, a w ćwierć dnia. Tak czy siak po gwarnym czasie Hawany i Viniales miło pospacerować po niezatłoczonych uliczkach. Nikt nie przeszkadza by rzucić okiem na miasto z ratuszowej wieży, posłuchać próby młodzieżowego zespołu rockowego w domu kultury, przejrzeć lepsze i gorsze artystyczne wyroby w aleii łączącej rynek z zatoką i wyciągnąć nogi na szerokiej skórzanej sofie pod arkadami. Już prawie, prawie mamy wracać do domu, a tu łup – niespodzianka. Od pani w przydrożnym punkcie informacji turystycznej dowiadujemy się, że raniutko tzn. o siódmej, odpływa z nadbrzeża statek do położonego na wyspie zamku. Jako, że statek to jedyne dla ludzi połączenie z kilkoma wioskami i rybackimi portami, przeto prawie nic nie kosztuje, a atrakcja może być spora. Musimy tylko sprawdzić jakie mamy połączenie nazajutrz do Trynidadu (następnego punktu podróży) i jeżeli wszystko nam się zgra to chętnie skorzystamy. Na dworcu autobusowym jedyna informacja, jaką udaje się nam zdobyć jest taka, że informacji na temat rozkładu połączeń brak. Trzeba przyjść i czekać. No to super. Znaczy się rano możemy popłynąć do zamku, a potem przyjść i czekać. Tak zrobimy.

Małym stateczkiem, a właściwie promem, którym jeszcze przed świtem przypłynęła do miasta, do pracy spora grupa mieszkańców okolicznych wiosek, a odpływa do tych samych wiosek grupa, która miała nocną zmianę, odpływamy, lekko bujając się na falach i my. Wśród współtowarzyszy morskiej wyprawy jest pewien uważnie przyglądający się, a jeszcze uważniej słuchający nas jegomość. Po chwili nie wytrzymuje, podchodzi i mówi – pracowałem w Czechach i miałem kolegów z Polski, a wy też z Polski prawda? Verdad – odpowiadam po hiszpańsku i wnet się dowiadujemy o współpracy i przyjaźni braterskich państw RWPG w latach 70 i 80 zeszłego wieku. Tak, tak pamiętam – miało nie być wspomnień, ale to on zaczął.

Zza burty widać już pierwsze rybackie porty. Podpływamy. Ktoś wsiada, ktoś inny wysiada i nie byłoby w tym nic znaczącego gdyby nie to co Asia dostrzega pod molo. Wielka pomarańczowa rozgwiazda pływa sobie pod rozpadającym się pomostem i nikt nawet nie zwraca na nią uwagi. Ot szczęściarze. Błękitne niebo, turkusowe morze i kolorowe rozgwiazdy mają na co dzień. Kolejna przystań. Tu wysiadamy. Malutka wioska z jednym olbrzymim, ale pustym sklepem i jedną małą, ale pełną knajpą, byłaby chyba niezauważalna na żadnej turystycznej mapie, gdyby nie stojący pośrodku obronny fort Castillo de Jagua. Kiedyś miał za zadanie pilnować zatoki prowadzącej do miasta, a dzisiaj stanowi wspaniały punkt, z którego można tę samą zatokę podziwiać. Szkoda, że jej piękno trochę szpeci ogromny, kolorowy budynek po drugiej stronie. Taki typowy komunistyczny gmach, pokazujący rozmach i kompletny brak wyczucia estetyki. Zupełne przeciwieństwo niewielkiego, ale równie potężnego, a przy tym wkomponowanego w pejzaż zameczku, który zwiedzamy. Przez moment wydaje się, że jesteśmy tu sami. Ale nie – jest jeszcze jedna para. Ciekawi was skąd? No to skoro pytam to już pewnie wiadomo. Oczywiście z Polski. Jest wesoło, gdy spotykamy jeszcze jedną znajomą twarz. W jednej z sal eksponowane są zdjęcie budowy i rozruchu, cudu kubańskiej techniki – leżącej nieopodal elektrowni. Na jednym ze zdjęć, z miną eksperta przygląda się czemuś tam, oprowadzany po niej wódz bratniego socjalistycznego kraju. Żartujemy, że pewnie pokazywali mu jakiś spaw skoro przygląda się temu czemuś przez duże ciemne okulary.

Zwiedziliśmy zamek, pochodziliśmy po wiosce, przepłynęliśmy statkiem na wyspę i z powrotem jesteśmy znowu w Cienfuegos, a tu dalej rano. Takie są skutki wczesnego wstawania. Człowiek się naogląda, nazwiedza, nałazi i jeszcze ma cały dzień do dyspozycji. W drodze na dworzec autobusowy łapiemy z naszego pokoju plecaki, przychodzimy i zgodnie z wczorajszym planem czekamy. Wczorajszy plan zakładał jeszcze śniadanie w odkrytej wczoraj pizzerii. Pizzeria to chyba za efektownie powiedziane, ale smakuje przednio i kosztuje…. w przeliczeniu peso na CUC-i, a CUC-ów na złote 1,20. W blaszanej beczce służącej za piekarnik chłopak wysmaża przygotowane przez mamę ciasto i interes się kręci. Jeżeli tu takie smakołyki robią to pewnie gdzie indziej też. Będziemy szukać. Ważne, że wiemy czego. Lokalny autobus, który kosztuje 4 złote, czyli duuuużo mniej niż te turystyczne, ale jako, że do Trynidadu nie jest daleko to i tak cena nie wydaje się nam optymalna, odjeżdża za parę minut. Jeszcze po jednej pizzy podanej na kartoniku i ruszamy dalej. Wiemy już jak taniej podróżować i taniej żyć, znaczy się zaczynamy poznawać prawdziwą Kubę.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł