Wynajęcie samochodu, mimo wcześniejszego załatwienia wszystkich formalności, okazuje się bardziej skomplikowane niż myślimy. Trzeba odwiedzić dwa biura, a potem uzbroić się w ogromną cierpliwość i czekać. My, to znaczy Asia i ja, mamy cierpliwość, bo mamy czas. Natomiast dla naszych nowych znajomych, którzy do Viniales wybierają się tylko na jeden dzień, stanowi to pewien problem. Dobrze, że trafiło na Południowoamerykańców przyzwyczajonych pewnie do czekania, bo nie okazują zbytniego zdenerwowania. Jest jak jest, a będzie jak będzie – to przecież ich życiowe motto. Po ponad trzech godzinach jedziemy. Niecałe 200 kilometrów w niecałe trzy godziny to dobry wynik. Dobry, bo nasz kierowca po drodze zabiera jeszcze autostopowicza, który dobrze znając okolicę, szybko prowadzi do celu. Żywa nawigacja ma jeszcze jedną przewagę nad elektroniczną – przed samym Viniales kieruje nas na punkt widokowy z wspaniałym widokiem na całą okolicę. Stąd dopiero widać dlaczego zachód wyspy cieszy się mianem najpiękniejszego zakątka. Woda i czas przez tysiące lat wyrzeźbiły tu roztaczające się przed nami kopulaste pagóry zwane Mogotami. Pewnie dane nam będzie w następnych dniach przyjrzeć się im z bliska i spędzić w ich cieniu fantastyczny czas. Przynajmniej z taką nadzieją zjeżdżamy do miasta. Tutaj, mimo że nasi towarzysze proponują pomoc w szukaniu adresu, pod który mamy się udać, bardzo im za wszystko dziękujemy i szybko się żegnamy. Nie chcemy sprawiać dodatkowego problemu i zabierać im i tak już mocno okrojonego czasu. Jeszcze w Hawanie, od Marii, u której mieszkaliśmy dostaliśmy namiar na jej siostrę, która mieszka i wynajmuje pokoje właśnie tu w Viniales. Tak to tu działa. Znajomi, rodzina, jeden drugiego poleca, jeden drugiemu pomaga. Każdy ma w domu wizytówki, których jednak się nie rozdaje (towar deficytowy) tylko fotografuje. Mamy i my w komórce Asi zdjęcie z adresem, którego właśnie szukamy. Okazuje się, że siostra wolnych pokoi nie ma, ale ma znajomą, która ma i już jej mąż jedzie po nas na rowerze. Antonio – tak się przedstawia nam nasz nowy gospodarz, zabiera Asi plecak i prowadząc rower, a za nim i nas, rusza na drugi koniec miasteczka. Mały domek na u schyłku polnej drogi, jasny pokój, czysta łazienka i uśmiechnięta pani domu to wszystko co otrzymujemy i wydaje się, że nic więcej do szczęścia nie trzeba. Tak nam się wydaje. Tylko wydaje, bo Antonio od razu stara się nam udowodnić, że potrzebujemy znacznie więcej. Wyciąga papier, ołówek i rysując mapy, zachwalając okolicę wzbudza w nas dodatkowe potrzeby, które oczywiście potem będzie się starał zaspokoić. Najlepiej – proponuje, gdybyśmy mu zapłacili, a on nas wszędzie pooprowadza i wszystko pokaże. Robi to tak znakomicie, tak przekonywująco, że chyba zamiast szukać czegoś jak zwykle na własną rękę skorzystamy jutro z jego „biura podróży”. Tymczasem budzi się w nas, również za sprawą Antonia – króla marketingu, potrzeba odpoczynku. Z nogami wyciągniętymi na łóżku, próbujemy sobie wszystko poukładać i zaplanować następne dni. Niestety nic się nie układa, wręcz odwrotnie: burzy się, wzbiera, kręci i rozsadza i nie tylko w głowie, ale co gorsza i w żołądku. Szybkie zrywy na zmianę do łazienki wystarczają na postawienie diagnozy. Oboje się zatruliśmy. Pewnie soki z owoców na śniadanie, do których na bank dolewają tu wodę. A woda jak to woda, nieprzegotowana lubi płatać figle. Wydawać by się mogło, że przynajmniej parę następnych dni mamy z głowy, gdyby nie to, że Antonio przyprowadza sąsiada medyka. Ten zna się na swoim rzemiośle. Patrzy w oczy, masuje brzuch i kolana, każe podać herbatę i rzecze – jutro będzie lepiej, a pojutrze całkiem dobrze. Joko rzekł tako i jest, a nasz dotychczasowy stosunek, jako ludzi nowoczesnych i wykształconych, do znachorskich praktyk, uległ, przynajmniej w jakimś stopniu, zrewidowaniu. Mimo, że czujemy się świetnie, na wszelki wypadek jednak cały dzień nic nie jemy i pozostajemy w domu, rozkoszując się książką i bujanym fotelem na ganku. Po wyleniuchowaniu i całkowitym wyzdrowieniu, z radością rankiem dnia trzeciego wyruszamy na reklamowaną i kosztującą 16 dolarów wędrówkę. Prowadzi nas młody chłopak, pewnie członek rodziny, a my dopiero teraz w całości dostrzegamy kunszt Antonia. Sprzedał nam zwykły spacer po okolicy, na który spokojnie mogliśmy udać się sami. No ale mądry Kubańczyk przed, a Polak po. Nie gniewamy się zbytnio, bo spacer i okolica naprawdę ładna. Ogromne pola tytoniowych liści, wśród których od czasu do czasu jawi się kryta strzechą wytwórnia cygar. Właściciele mając nadzieję sprzedania kilku sztuk, chętnie prezentują sekrety produkcji i skręcania tego kubańskiego specjału. Przy okazji dowiadujemy się, że w tym regionie, by nadać cygarom odpowiedni aromat, w trakcie fermentacji liści dodaje się miodu, rumu i limonki. Wyborna ziemia, dużo słońca, powyższe dodatki oraz zręczne ręce powodują, że cygara z Viniales są markowym produktem całej Kuby. To stąd otrzymywał swoje cygara nie tylko Winston Churchil czy Fidel Castro, ale nawet John F. Kennedy, także w czasie Kubańskiego Kryzysu. Ciekawostką w Dolinie Ciszy, którą przecinamy na ukos jest drzewo. Rozłożyste, dorodne drzewo będące świętością czy nawet bóstwem wyznawców santerii, których na Kubie jest podobno około 30 % i stanowią obok katolików i protestantów największą grupę religijną. Pod drzewem składa się ofiary w postaci butelek z przeróżnymi napojami, w postaci lalek lub innych zabawek, a bywa też, że w postaci krwi upuszczanej najczęściej kurom. U schyłku doliny docieramy do mini baru, gdzie nasz przewodnik zarządza krótki postój. Żeby spotęgować wrażenia z wycieczki, zamawiamy kokosowy schłodzony orzech, do tego buteleczkę kubańskiego rumu, który wlewamy do orzecha. Potem dokładnie mieszamy i pijemy. Nasze żołądki wytrzymują ten test, znaczy się jesteśmy całkowicie zdrowi. Tą samą drogą, obok świętego drzewa i cygarowych manfaktur wracamy do domu. Spieszy się nam okrutnie, bo wczorajsza przymusowa dieta i dzisiejszy spacer wołają głośno o obiad. Gospodyni obiecała rybę. Po obiedzie obowiązkowa siesta, a wieczorem znowu spacer. Tym razem po centrum niewielkiego Viniales. Pierwsze co rzuca się w oczy to rzędy ślicznych domków pomalowanych na różne kolory. Ciekawe dlaczego tak różnobarwnie? Albo z miłości do kolorów, bo okolica za przyczyną barwnych Mogot zaiste jest malownicza albo co bardziej prawdopodobne, każdy mieszkaniec wioski dostał kiedyś przydział na farbę i musiał chcąc nie chcąc ją spożytkować. Pewnie się tego nie dowiemy. Fakt faktem, że zwłaszcza o zachodzie słońca, barwne domy zatopione w ciemniejących promieniach nadają miastu niezłego efektu, a w połączeniu z furami zaprzężonymi w woły lub przemykającymi Fiatami 125p również swoistej egzotyki. Podobną aczkolwiek już nie tak kolorową, egzotykę dostrzec można też w sklepie. Stojący przede mną turyści, po języku poznaję, że z Niemiec, bardzo się dziwią, że kolejka składająca się z kilku osób od paru minut się nie przesuwa. Nie znając komunistycznej rzeczywistości, wszczynają awanturę. Nic ich nie obchodzi, że panie sprzedawczynie ucięły sobie pogawędkę. W końcu są w pracy więc chyba mogą sobie trochę porozmawiać, bo jak nie w pracy to gdzie? A klient? Klient ma czas, bo nie jest w pracy więc może poczekać. Nie odzywam się. Spokojnie stoję i czekam na rozwój wydarzeń mimo, że przecież znam zakończenie. W najlepszym wypadku skończy się na tym, że awanturujący się klient dostanie zakaz wchodzenia do sklepu, a że sklep jest jeden więc……?

Chętnie zostalibyśmy jeszcze jeden dzień w zielonej dolinie, bo przerwa na przymusową, pozatruciową rekonwalescencję nie pozwoliła na całkowite zwiedzenie okolicy. Niestety za radą tubylców pierwszego dnia kupiliśmy bilety na autobus w dalszą podróż. Autobus jeździ rzadko, a chętnych mimo horendalnej ceny 36 dolarów od osoby jest sporo. Szkoda nie zobaczyć gór z bliska, nie zajrzeć do którejś z ukrytych w nich jaskiń no i nie zobaczyć czegoś o czym wszyscy twierdzą, że szkardztwo, że nie warto, a jednak wszyscy oglądają – naskalnego murala. Może uda się przepisać bilety na jeden dzień później? Nie sądzę. Asia natomiast jak zwykle pełna optymizmu, twierdzi, że na pewno się uda. Do tej pory zawsze tak bywało, że jak Asia mówiła, że jakoś będzie, to jakoś było. I tym razem też tak jest. Rano przed odjazdem autobusu, kasjerka bez problemu przepisuje bilety na jutro, Asia się cieszy, że ponownie przeczucia jej nie zawiodły, a ja razem z nią, zarażony jej optymizmem i możliwością spędzenia dodatkowego dnia w Viniales. Wracając na naszą stancję odkrywamy piekarnię. Tak – dosłownie odkrywamy, bo nie jest to miejsce, w którym widać turystów. Tu zaopatrują się miejscowi. Jest siódma rano, czas na śniadanie. Super świeże pieczywo i znakomite domowej roboty ciastka, wszystko za jakieś 5 centów, doskonale się nam nadadzą. Po raz pierwszy przydają się nam też wymienione w Hawanie kubańskie peso. Wychodzimy z ciepłymi, pachnącymi bułeczkami, a na przystanku autobusowym przed piekarnią poruszyło się kłębowisko ludzi. Podjechał akurat dziwny pojazd. Buda zamocowana na podwoziu ciężarówki coś na kształt i podobieństwo naszych byłych przewozów pracowników. Pamiętamy? Pamiętamy, ale zgodnie z obietnicą nie wracamy do przeszłości. Ludzie tłoczą sią do środka, ja robię zdjęcie i nie przychodzi mi do głowy, że może jest to jakaś alternatywa do bardzo drogich turystycznych autobusów. Skoro średni zarobek to 15 dolarów no to jak można płacić 36 dolarów za bilet? Szkoda. Być może to, że mamy już załatwiony i zapłacony środek przewóz do następnego miasta usypia naszą spostrzegawczość? Po śniadaniu, Antonio po raz kolejny próbuje swoich sztuczek z rysowaniem mapy i kuszeniem wycieczką. Tym razem rowerową. Słuchamy uważnie, dużo pytamy gdzie i co warto zobaczyć, sprawiamy wrażenie bardzo zainteresowanych. Antonio opowiada chętnie i dużo. Gdy wydaje się nam, że wszystko już wiemy, dziękujemy zdziwionemu królowi marketingu za informacje i postanawiamy zwiedzić omówione punkty na własną rękę. Do tej pory było 1:0 dla niego więc wyrównując wynik na 1:1 bez wyrzutów sumienia wyruszamy do centrum w poszukiwaniu rowerów. Nie jest to duży problem. Rosły, czarny jak hebanowe drzewo Kubańczyk siedzący na ganku jednego z tych kolorowych domków i raczący się od wschodu słońca rumem, ma ich na podwórku pod dostatkiem. Bez zbędnych ceregieli daje nam dwa, my mu też, ale po dwa dolary i deal jest perfekt. Jak wrócimy, a nikogo nie będzie, mamy po prostu odstawić rowery pod ścianę i już.

Zgodnie z zaleceniami Antonia ruszamy na zachód w kierunku jaskini Cueva del Indio. W trakcie pokonywania kilkunastu kilometrów mocno pofałdowanej drogi częste postoje nie są pozbawione sensu. Raz dla zaczerpnięcia oddechu, dwa dla zajrzenia do przydrożnych jaskiń lub spokojnego rzucenia okiem na rozległe krajobrazy. Przed Cuevo del Indio lekki problem stanowi znalezienie bezpiecznego miejsca dla naszych rowerów. Nie mamy zapięć ani łańcucha, a głupio byłoby po wyjściu z jaskini wracać do Viniales pieszo. Strażnik przy wejściu, z lekkim grymasem na twarzy, oferuje się ściągnąć nam ten problem z pleców i rzucić od czasu do czasu okiem na pozostawione obok jego budki jednoślady. Grymas wywołany jest prawdopodobnie tym, że z góry wie, iż od takich wędrowców jak my nie ma co oczekiwać sowitego napiwku. Sowitego nie, ale przyzwoitego tak. Dziękując wsadzam mu do ręki papierek z podobizną jakiegoś bohatera rewolucji (wspominałem w poprzednim artykule, że na cucach jest twarz, a na peso pomnik) i pozbywszy się ciężaru, kupujemy bilety. Wędrówka po wąskich korytarzach, przestrzennych grotach, wśród ogromnych stalaktytów i stalagmitów to wspaniała atrakcja, a w połączeniu z zalaną drugą częścią jaskini, zwiedzaną z motorowej łodzi to doprawdy niesamowite przeżycie. Po raz kolejny cieszę się, że udało się rano wymienić bilety. Wracamy do Viniales by tym razem udać się na wschód. Ostro pod górę wjeżdżamy na polecany przez wszystkich punkt widokowy. Mocne naciskanie na pedały na najwyższej przerzutce nie pomaga. Trzeba zejść i ostatnie kilkaset metrów pchać to na czym powinno się siedzieć. Trud jak zwykle wynagrodzony widokami, które zawsze i tylko można oglądać wdrapawszy się na najwyższy punt w okolicy. Pięknie. Powrót to naturalnie zawrotna prędkość, wiatr we włosach i łzy w oczach. W parę minut pokonujemy to co przed chwilą zajęło nam niespełna godzinę. Na dole ostry zakręt w lewo i przed nami 4 km płaskiej drogi, dzielące nas od dumy socjalistycznej Kuby – naskalnego obrazu historii człowieka. Na zamówienie Fidela Castro na ścianie pobliskiej góry namalowano 180 metrowy mural przedstawiający ewolucję człowieka od ślimaka po ostatnie ogniwo – współczesnego człowieka socjalizmu. Już zza ostatniego zakrętu wyłania się spomiędzy drzew to kolorowe, olbrzymie, dzieło nie sztuki. Podjeżdżamy bliżej i co? I nawet tu, by zobaczyć z bliska coś o czym wszyscy mówią, że kicz i szkarada, trzeba płacić. Nie, nie dołożymy ręki ani finansów do utrzymania tego paskudztwa. Wycofujemy się. Zdziwiony wartownik i wpuszczacz pyta skąd jesteśmy, a na nasze somos Polakos (jesteśmy Polakami) z uśmiechem wykrzykuje aaa Polakos hermanos (Polacy bracia) podnosi barierkę i nie żądając zapłaty wpuszcza nas do środka. Pewnie sądzi, że kto jak kto, ale Polacy bracia socjalistycznej rodziny muszą dumę Kuby zobaczyć z bliska. A z bliska no cóż – tak samo źle jak z daleka. Chwila zadumy na łące przed muralem i zostawiwszy socjalistycznego, współczesnego człowieka za plecami po raz trzeci dzisiaj wracamy do Viniales. Zadowoleni jak to się dziś określa – na maxa, oddajemy rowery, śpimy ostatnią noc u gościnnego Antonia i następnego dnia skoro świt wyruszamy na wschód do Cienfuegos.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł