Najpóźniej od czasu, kiedy siedząc w Gdyni, na którychś z rzędu „Kolosach” (zlocie podróżników) wysłuchałem kilku relacji z podróży po Kubie, stało się dla mnie jasne, że ta karaibska wyspa będzie jednym z priorytetowych celów na mojej mapie świata. Nasłuchałem się ja o niej oj nasłuchałem. Że roztańczona, że rozśpiewana, że kwitnąca egzotycznymi kwiatami, że pachnąca tropikalnymi owocami, że malownicza, cudowna, niespotykana. Pięknie będzie – myślę sobie, sadowiąc się w samolocie koło Asi i zapinając pasy bezpieczeństwa. Pasy bezpieczeństwa. No właśnie. Pewnie to one niczym czarna, gradowa chmura przysłaniają moje kolorowe, pełne słońca i entuzjazmu myśli. Równocześnie z klikiem zapinanej klamry nachodzą pierwsze pytania. Gdzie będziemy nocować, co będziemy jeść, jak bardzo niebezpieczne będą miejsca, w których się znajdziemy i jak sobie będziemy radzić z komunistycznymi przepisami. Spoglądam na Asię. Ona pewnie dostrzega błysk niepokoju w moich oczach, bo uśmiechając się mówi – zobaczysz, ale będzie fajnie. Wierzę jej i też się uśmiecham. Samolot wzbija się na tyle wysoko, że można odpiąć pasy. Odpinam i pozbywam się „tfu, tfu myśli”. Intuicja, czyli wypadkowa doświadczeń (a te już są spore) i przeczuć (a te do tej pory nie zawodziły) mówi mi, że czekają nas wspaniałe przeżycia i kolorowe obrazy na powrót opanowują moje rozmyślanie. Nie na długo. Zaledwie po wypiciu jednej kawy, zagryzionej paroma słonymi orzeszkami lądujemy na rozgrzanej płycie hawańskiego lotniska. Ciekawe czy to gorące karaibskie powietrze czy niepewność, jaka zawsze towarzyszyła na granicach w „demoludowym obozie” wyciska pierwsze krople potu nie tylko na moim czole. Do kolejki do odprawy paszportowej ustawiamy się bowiem w trójkę. Właśnie poznaliśmy fruwającą po świecie Martę z Gdańska. Ona również pierwszy raz na Kubie, ale jako, że sporo młodsza, więc nie ma prawa pamiętać jak to kiedyś bywało na „naszych” granicach, toteż poci się jakby ździebko mniej. Ku mojemu zdziwieniu, a i pozytywnemu zaskoczeniu, nadzwyczaj miła i sprawna odprawa wizowo- paszportowa, ostatecznie przekonuje, że Kuba czeka na nas z otwartymi ramionami i żaden czort, komunista czy nie, nie jest w stanie w niczym nam przeszkodzić. Pierwsze koty za płoty. Mamy stemple, jesteśmy na Kubie – huuura. Teraz trzeba znaleźć kantor i wymienić trochę pieniędzy. Z tego co wiemy mają tutaj dwie obiegowe waluty: CUC-i jeden do jeden z amerykańskim dolarem i kubańskie peso zwane monetą narodową. Te pierwsze to coś jak dawne peerelowskie bony towarowe, kolorowe papierki, niemające poza Kubą żadnej wartości (te drugie zresztą też niespecjalnie), używane są jako waluta dla turystów. Peso nacionale – jasna sprawa jest tylko dla Kubańczyków. Tu uwaga – póki co na całej Kubie nie można wymienić w żadnym banku amerykańskich dolarów. Euro tak. Funty tak. Dolary nie. Chyba się jeszcze na Amerykanów gniewają. Normalnie wszędzie jest tak, że nie wymienia się zbyt dużo na lotniskach, bo kurs tu przeważnie lichy. Na Kubie, przynajmniej teoretycznie, kurs powinien być wszędzie jednolity ustalony odgórnie. Jakoś do końca nie jestem przekonany i wymieniamy zaledwie część naszych zasobów. Pierwsza część za nami. Teraz tylko dowiedzieć się jak tu najtaniej dostać się do centrum i będziemy nadzwyczaj zadowoleni. Oczywiście są taksówki. Fajne, stare, błyszczące limuzyny i równie fajne ceny – 60 dolarów. Po okrutnie trudnych pertraktacjach udaje nam się zejść do 50. To i tak stanowczo dla nas za drogo, mimo, że jesteśmy we trójkę. Podobno dwa kilometry stąd jest autobus. Problem w tym, że nikt nie potrafi dokładnie wytłumaczyć jak do niego dojść, a chodzenie z ciężkimi plecakami po nieznanym terenie nie jest dobrą aternatywą. Nie pozostaje zatem nic innego jak ponowne pertraktacje z kolejnymi taksówkarzami. Nic. Zdaje się, że 50-cio dolarowa bariera jest nie do złamania. Jak często w takich przypadkach bywa, tak i teraz pomaga nam trochę los, zsyłający na naszą drogę życzliwą kobietę. Widząc nasze usilne zmagania z nieustępliwymi właścicielami leciwych limuzyn kobieta proponuje byśmy poszli o tam za róg. Tam na parkingu stoją inni właściciele równie, albo i bardziej leciwych taksówek. Nie posiadają koncesji na zabieranie pasażerów spod lotniska więc stoją ciut dalej za to są znacznie tańsi. 40 dolarów spada najpierw do 30, by po mojej kapryśnej minie zatrzymać się na 24. Tak więc po dwudziestu minutach zamiast po 20 dolarów płacimy po 8, wrzucamy plecaki do bagażnika, który się nie zamyka, zatrzaskujemy drzwi, które nie mają klamek, kierowca jakimś cudem za trzecim razem uruchamia silnik, włącza AC w postaci przykręconego wiatraka i Bóg jeden raczy widzieć jakim cudem, ale ruszamy. Wolno, za to z jakim romantyzmem suniemy w kierunku centrum. 25 kilometrów w pół godziny. Tyle mamy czasu by zacząć oswajać się z nowym obrazem świata, w którym będziemy przebywać przez następne trzy tygodnie. Świata, który wydaje się tak inny, tak odległy, od tego w którym żyjemy, a jednocześnie tak znany i tak bliski sercu. Z nosem przyklejonym do szyby przyglądam się takim samym osiedlom, blokom, podwórkom, jak te po których biegałem w krótkich spodenkach. Takie same asfaltowe boiska, takie same huśtawki między blokiem a piaskownicą, takie same ławki przy klatkach schodowych, a nawet tak samo wydeptane ścieżki przez trawnik, prowadzące ze wszystkich stron do przystanku autobusowego. Pełności obrazu świata mojego dzieciństwa dopełnia wyprzedzający nas „maluch” tu zwany „polakito” i olbrzymie napisy na murach: „Ojczyzna albo śmierć” , „Chwała bohaterom rewolucji” itp. Wprawdzie to nie ta rewolucja i nie Ci „bohaterowie” ale świat ten sam. Teraz musimy sobie w tym odległym świecie zacząć radzić z bardzo bliską rzeczywistością. Trzeba pozbyć się plecaków i znaleźć coś do jedzenia. Asia przezornie, jako że naczytała się na forach, że o nocleg w Hawanie nie tak łatwo, zarezerwowała nam na dwa pierwsze dni pokój. Marta ma również rezerwcję w hostelu i jak się okazuje niedaleko nas. Leciwa taksówka bez zgrzytów i jęków dowozi nas do parku nieopodal Capitolu, czyli do samiutkiego centrum. Stąd już pieszo najpierw odprowadzamy Martę, a szukając naszego adresu znajdujemy coś co przypomina bar. Przy długiej ladzie pani bufetowa sypie ludziom do talerzy kaszę i dokłada kurze udka. Może spróbujemy? No tak, ale to takie miejsce, że na pewno nigdy przed nami nie było tu turystów, a i po nas pewnie nie będzie więc jedyną obowiązującą walutą jest nacjonalne peso, którego nie posiadamy. To nic, zapewnia szefowa zza lady. Możecie zapłacić w Cucach, a ja przeliczę, resztę wydam w peso i będzie OK. Skoro OK to OK. Całkiem niezły obiad z napojami w przeliczeniu kosztował nas w sumie jeden dolar. No to już wiemy, że się da i że można. Do niedawna posiadanie przez obcokrajowca kubańskich peso było karalne, a co za tym idzie kupowanie lokalnych produktów niemożliwe. Dla obcokrajowców były i dalej są osobne sklepy, restauracje, środki lokomocji etc., w których płaci się oczywiście Cucami. Zadowoleni z odkrycia, zastanawiamy się skąd wziąć więcej pesso, bo pewnie nie wszędzie spotkamy taką szefową, która przeliczy, wyda i nie będzie robić problemów. Popytamy, poszukamy. Z noclegami wydaje się też nie taki wielki problem. Kilkakrotnie zostajemy zaczepieni pytaniem czy szukamy pokoju. Nie szukamy, bo mamy, ale z ciekawości pytamy o cenę. Wszystkie i wszędzie takie same – 25 dolarów od osoby. W trzypiętrowej kamienicy dwie przecznice dalej nie tylko czeka już nasz pokój z balkonem, z którego widać ulicę, wypisz wymaluj jak Tylna w Tarnowskich Górach 50 lat temu, ale i rozłożone na łóżku polskie gazety, w tym „Polityka. Sympatyczni właściciele – Maria i jej mąż, którego imienia nie umiem zapamiętać, widać zadbali o wszystko ze szczegółami. Od nich dostajemy też pierwsze informacje co i gdzie warto w stolicy Kuby zobaczyć, gdzie pójść i jak się poruszać. Mamy mapę, mnóstwo wiadomości i rozpalone głowy to też nie tracąc czasu, pozbywszy się bagaży od razu wyruszamy w tak zwane miasto.
Kierunek Habana Vieja (Stare miasto). Kilkaset metrów dzielących nas od starego miasta to dobry czas na uporządkowanie, tego czego zdążyliśmy się do tej pory dowiedzieć o mieście i jego historii. Hawana – właściwie San Christobal de la Habana, założona została około 1515 roku przez hiszpańskiego konkwistadora Diego Velaqueza de Cuellara na – uwaga, południowym wybrzeżu wyspy. Dopiero 4 lata później, nie wiemy dlaczego, przeniesiono ją na obecne miejsce, czyli środkową północ, gdzie od razu urosła do rangi sporego handlowego portu, a w 1607 roku została mianowana stolicą hiszpańskiej zamorskiej kolonii Kuby. Mimo napadów francuskich, angielskich i holenderskich piratów, miasto dynamicznie się rozwijało i w niedługim czasie zostało głównym hiszpańskim portem i największym miastem w Nowym Świecie. W wyniku wojny amerykańsko – hiszpańskiej Hawana wraz z całą wyspą przechodzi pod amerykańską okupację, by w roku 1902 roku zostać stolicą republiki Kuby. Rewolucja Fidela Castro w roku 1959 kończy ten rozdział. Po obaleniu prezydenta Batisty, wojska Castry weszły 8 stycznia do miasta i od tego czasu świetność Hawany zaczęła upadać. Wprawdzie stolica Kuby do dzisiaj jest największym miastem i portem na całych Karaibach, ale jak zdewastowana i rozgrabiona przez kilkadziesiąt lat komunistycznych rządów możemy przekonać się naocznie, spacerując jej ulicami. Patrząc na dziurawe ulice, pozapadane chodniki i ledwo trzymające się pionu kamienice, potrzeba dużej wyobraźni by przedstawić sobie Hawanę XIX i początku XX wieku. Gdyby nie UNESCO, które od 1982 roku wpisując miasto na listę dziedzictwa kulturowego, objęło je ochroną, pewnie nawet najbardziej wybujała wyobraźnia nic by nie wskórała. Tak mamy przynajmniej szanse oprócz powoli (bo dalej widać, że na dwóch pracujących jest trzech pilnujących) odrestaurowywanych kamienic zobaczyć jeszcze: świetnie utrzymaną nadmorską promenadę Melecon, którą postanawiam jutro rano biegać, barokową katedrę przy placu katedralnym, zamek byłego gubernatora z XVIII wieku, ratusz z 1792 roku, zamek i fort Morro z XVI wieku, klasztor Santa Clara i kościół San Francisco z XVII wieku i pałac prezydencki, jedyny nie zniszczony w czasach komuny gmach ponieważ mieści się tu muzeum rewolucji.
Nie zdążymy dziś obejść wszystkiego. Z jakiegoś niewiadomego powodu, zamiast do dzielnicy historycznej dochodzimy do dzielnicy rozrywki. Mijamy dom kultury, w którym akurat odbywa się koncert następców „Buena vista social club”, dwa, trzy bary z muzyką live, oryginalny Havana Club z takimż samym rumem. W końcu znalazłwszy miejsce w jednej z licznych kawiarnio-restauracji i my zamawiamy cuba libre z lodem i limonką i powoli aklimatyzujemy się w la Habana linda. Na drinki musimy trochę czekać, bo nie jesteśmy w kraju, w którym klient to pan. Nie ma mowy byśmy się denerwowali. Ciepły wieczór, rozgrzane ulice i gorące rytmy salsy, dobiegające zewsząd nie pozwalają na ani sekundę złego nastroju. W końcu są i drinki. W oczach kelnera, nonszalancko stawiającego na stole dwie szklanki z kolorowymi parasolkami, po raz kolejny dostrzegam coś co momentalnie przenosi mnie w świat z moich młodzieńczych lat. Bytom, ulica Dworcowa i nomen omen knajpa o jakże wtedy egzotycznej nazwie – Hawana. Wtedy, tam w Bytomiu, wchodząc do Hawany odczuwało się powiew zagranicznego powietrza. Wprawdzie przesiąkniętego dymem zachodnich papierosów i wonią pewexowskich perfum, ale to nic – zagranica to zagranica. W środku ze świecącymi sygnetami na spracowanych od dźwigania PRL-owskiej gospodarki dłoniach, zasiadali ci, co to zawsze wiedzieli gdzie, co i po ile (dzisiaj każda firma bije się o takich znawców, a wtedy uważano ich za tzw. ”niebieskie ptaki”), a u ich boków przesadnie mocno umalowane piękne kobiety, które przesadnie mocno okazywały swoją bezgraniczną miłość do wyżej wymienionych … złotych sygnetów. Grupą trzymającą władzę w tego typu lokalach byli: pan kierownik sali, pan kierownik szatni oraz pan kelner. Kelner, który jak Gołas w pamiętnym dowcipie „Sęk” potrafił klientowi pokazać, jak się zachowuje pan kelner przy pracy, lub jak Mundek w opowiadaniu Himelsbacha „Party przy świecach”, załatwić sprawy niezałatwialne byle tylko wilk był syty i owca cała. Jedyne czego z całą pewnością pan kelner nie umiał to podawać drinków i nie patrzeć na gościa jak na intruza. Dlatego będąc po latach w Hawanie, zobaczywszy ten wzrok, poczułem się jak przed laty w knajpie w Bytomiu – co wiocha to wiocha. Ale dosyć wspomnień. Jesteśmy z powrotem w roku 2016 i obiecuję, że już ani przejeżdżający Fiat 126p, ani kolejka do sklepu po kilogram cukru, ani przechodzący harcerz z czerwoną chustą, nic, ale to naprawdę nic nie sprowokuje mnie do ponownych przeskoków w czasie. Dopijamy drinki, kelner zamiast rachunku, pisze cenę długopisem na serwetce – he he nic mnie nie sprowokuje, non comment. Płacimy i wolnym spacerem, nocną Hawaną wracamy do domu.
Poranny jogging, po zupełnie pustych, za to wspaniale oświetlonych budzącym się słońcem ulicach, pozwala mi lepiej zorientować się w rozkładzie miasta. Biegam tu, biegam tam, starając się zapamiętać co najważniejsze punkty. Zaraz po równie wykwintnym, jak i drogim (nie polecam wykupowania jakiegokolwiek jedzenia u wynajmujących pokoje – ździerają) śniadaniu, po raz kolejny wychodzimy w stronę starego miasta. Tym razem dochodzimy tam, gdzie chcemy bez niespodzianek. Muzeum historyczne, muzeum rewolucji, muzeum archeologiczne, muzeum kultury – ile można? Dużo przyjemniej krążyć wąskimi uliczkami, zaglądać do wnętrza kamienic, podpatrywać malarzy i słuchać ulicznych grajków. Cały dzień to stanowczo za mało. Jesteśmy jednak w tej dobrej sytuacji, że to nie nasz ostatni pobyt w Hawanie. Przed wylotem z Cuby mamy jeszcze dwa dni zarezerwowane na stolicę, toteż możemy sobie podzielić co teraz, a co potem. Okazuje się że na potem nie zostaje wiele: Casa de la Musika, zamek, stary port i może coś tam jeszcze. Po całym dniu intensywnego zwiedzania, możemy z całą pewnością stwierdzić, że może nie całą Hawanę, ale stare miasto znamy doskonale. Nawet, choć nie bez trudu, znajdujemy jedyny w mieście bank, w którym można wymienić twardą walutę. Kurs ciut, ciut lepszy niż na lotnisku, ale o dziwo możemy oprócz Cuców otrzymać oficjalnie również peso. Peso i CUC różnią sie nie tylko niebagatelną różnica wartości. Banknoty są takie same z tym, że na cucach jest twarz, a na peso pomnik przedstawianej osoby. Nie wiadomo czy i na ile się przydadzą, ale na wszelki wypadek trochę wymieniamy. Żeby nie pomylić tak podobnych, a jednocześnie tak różniących się papierków, Asia trzyma CUC-i, a ja peso. Jak dotąd wszystko dobrze się układa i udaje, no może poza jedną rzeczą – nie umiemy znaleźć wczorajszego taniego baru. Chcąc nie chcąc musimy zadowolić się kaszą sprzedawaną w kartoniku bez sztućców. Sprzedawca zaintrygowany naszymi zdziwionymi minami, prezentuje łyżkę, ala cubana. Urywa kawałek kartonika, zgina na pół i takim prostym sposobem otrzymuje coś czym można nabierać niezbyt zresztą dobre jedzenie. Ciastka w sąsiedniej budce rekompensują mało wykwintny obiad, także nie marudzimy. Trochę problemów mamy też z odganianiem się od wszędobylskich i strasznie nachalnych sprzedawców (pewnie kradzionych z pobliskiej fabryki) cygar. Na słowo „dziękuję” wypowiedziane w kilku językach w ogóle nie reagują. Dopiero lekko agresywne – nie mam pieniędzy lub coś w tym rodzaju powoduje, że rezygnują. Za to kupujemy parę pamiątek i to z nimi, a nie z cygarami wracamy na kwaterę. Musimy się szybko ogarnąć, bo jutro zaraz po śniadaniu wyjeżdżamy dalej. Mamy niesamowitego farta. Para z Chile zajmująca sąsiedni pokój, wynajmuje jutro samochód i wybiera się na jeden dzień na zachód do Viniales. My też chcemy w tym kierunku. Pytam czy nas zabiorą. Zgadzają się bez problemu. Zatem jutro po śniadaniu wyjeżdżamy do jednego z najciekawszych miejsc Cuby – do centrum uprawy tytoniu, do zielonego Viniales.