[Asia] Spakowani, ale bez prowiantu ruszyliśmy na autobus, który jak mówiły przewodniki, miał nas podrzucić na jedne z najpiękniejszych kubańskich plaż – plaże Cayo Coco. Po drodze nadarzyła się okazja by uzupełnić braki spożywcze więc zboczyliśmy na moment z drogi. Nie pierwszy raz zdarzyło się, że na targu dostaliśmy gratisy w postaci pomidorów, cilantro czy bananów. Kubańczycy są naprawdę szczodrzy. A dodatkową korzyścią odwiedzenia targowiska był miejscowy folklor, którego nigdy nie było nam dość. Przystanków autobusowych było kilka, a pytani przechodnie wskazywali to na ten, to na tamten, jako ten z którego odchodzą autobusy w interesującym nas kierunku. Postaliśmy więc to tu, to tam, umilając sobie czas a to pizzą, a to kawą. Kawa kupowana na kubańskiej ulicy ma swoją specyfikę. Zazwyczaj jest już gotowa, a gospodarz serwuje ją klientom z termosu do zwrotnych kubków, uprzednio odmierzywszy porcję. Na Kubie nie ma papierowych czy plastikowych naczyń, nie mówiąc o reklamówkach w sklepie – nie raz zdarzyło nam się wracać z zakupami w rękach lub w wywiniętych koszulkach. Najedzeni i napici, coraz bardziej wątpiący, że którykolwiek z przejeżdżających autobusów nas zabierze złapaliśmy konne taxi, które wywiozło nas na rogatki miasta. Może tu będzie łatwiej? Chwilę później przez pomyłkę (myślałam, że to zwykły samochód) złapałam kolejne taxi, które miało nas dowieźć do celu. Mieliśmy przed sobą kilkanaście kilometrów. Przejechaliśmy coś w rodzaju granicy – posterunek z bramkami, gdzie sprawdzono dokumenty i wjechaliśmy na wąski cypel. Do niedawna ta część Kuby była niedostępna dla jej mieszkańców, granicę mogli przekraczać wyłącznie dobrze sytuowani turyści. Na szczęście od niedawna te „zwyczaje” już nie obowiązują. Szukaliśmy taniego noclegu więc taksówkarz wysadził nas przed hotelem, który miał być w zasięgu naszego portfela. Miejsc nie było, a cena za noc też daleka od zakładanego budżetu. No i dobrze, bo do plaży było 7 km, miejsce mało ciekawe, a transport wyłącznie taksówkami. Nie pozostawało nic innego jak znowu stanąć na stopa. Kolejne taxi – tym razem piękny, pewnie 50-letni amerykański krążownik, dowiózł nas do centrum wyspy. Przy deptaku stragany, na deptaku roje turystów, a w tle tego wszystkiego wypasione hotele. Wróciliśmy czym prędzej do samochodu, prosząc o podwózkę na camping dla Kubańczyków. Kierowca przejechał jeszcze kawałek, dalej mu się nie opłacało, bo twierdził, że nie złapie kursu powrotnego. Na miejsce dotarliśmy pieszo. Morze znów nas zachwyciło – miało niesamowity, nienaturalny kolor – turkus nad turkusami. Oczyma wyobraźni już zasiedlaliśmy jeden z domków campingowych przy plaży. Przed tym czekały nas jednak formalności. Od początku było jasne, że nie będzie łatwo uzyskać zgodę by tu zostać z tego prostego powodu, że urodziliśmy się w Polsce, a nie na Kubie. Witek dwoił się i troił żeby przekonać obsługę (kto go zna wie, że jest skuteczny ;)) do zmiany zdania. Ugrał tyle, że zaproponowano mu rozmowę z dyrektorem ośrodka. Dobra nasza, pomyśleliśmy, znowu mieliśmy szansę. Finał pertraktacji był taki, że z nieznanych mi powodów dyrektor przed podjęciem decyzji chciał zobaczyć się ze mną (nie wiem co mu Witek naopowiadał?). Zobaczył i… nie wyraził zgody ;). Nie to nie. Choć nie było nam za wesoło, zwłaszcza mnie. Wyszliśmy na drogę, wątpiąc czy uda nam się zamknąć szczęśliwym finałem tą wieloetapową przeprawę. Olać rafy koralowe i wracać do bardziej przyjaznego Moron czy na przekór wszystkiemu jechać w odwrotnym kierunku? Szkoda i bez sensu byłoby teraz rezygnować więc bardziej sensownie zamachaliśmy na przejeżdżającą ciężarówkę, a ta okazała swoją przychylność, hamując i wpuszczając nas do środka. Chwilę później mknęliśmy w głąb wyspy. Udało się! Wiedzieliśmy, że nie będziemy żałować choć zapowiadały się trudności z powrotem. Po obu stronach drogi roztaczały się rozlewiska Parku Narodowego Cayo Guillermo, a później wyłonił się turkus morza i niebiańskie plaże. To miejsce było prawdziwym cudem natury! Było też rajem dla kitesurferów (słońce i lekki wietrzyk). Wielkie WOW, kontemplacja, wypoczynek, spacer, wielkie WOW, kontemplacja,… i tak do wieczora. …a wieczorem okazało się, że pierwszy napotkany autobus wracał do Moron i bez najmniejszych problemów wróciliśmy na noc do miasta, na które było nas stać 😉

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł