Z pociągiem z Moron do Santa Clary mam pewien problem. Nijak mi go umiejscowić w czasie lub miejscu. Są takie widoki jak kolejki za cukrem lub dorożki za oknem, które wymuszają wręcz magiczną podróż w przeszłość. Nieważne czy w lata osiemdziesiąte czy to w początki zeszłego stulecia. A ten pociąg? Nie. Niezależnie od tego na jak dalekie, odkrywcze wyprawy wysyłam swoje myśli efekt po powrocie jest taki sam. Czegoś takiego po prostu nigdy, nigdzie nie widziałem (nawet na filmach) i do niczego porównać nie mogę. Pytam Asię. Jej równie zdziwiona jak moja mina mówi sama za siebie. Kawały blachy jako ściany, żelazna podłoga, do której przyspawane są metalowe krzesła – ot i cała sztuka budowy pasażerskich wagonów kolejowych. Otwory w ścianach imitują okna i drzwi, których oczywiście nie można ani otworzyć ani zamknąć. Ciekawe co robią pasażerowie jak w trakcie podróży zacznie padać? Nie chcę się domyślać, patrzę przez otwór w ścianie, niebo jest czyste więc pewnie się nie dowiemy. Cudem znajdujemy dwa wolne krzesła, niestety nie koło siebie. Trzymając plecaki między nogami z niecierpliwością, jako że 12:44 już dawno minęła, wyczekujemy na gwizdek dający znak do odjazdu. Cierpliwość nasza zostaje wystawiona na poważną próbę, gdy nie tylko pierwsza, ale i druga godzina mija, a pociąg jak stał tak stoi. Powoli zaczynam mieć obawy, nie czy dojedzie do celu (takowe miałem przy wsiadaniu), ale czy w ogóle ruszy. Megafony na stacji milczą. W tym temacie Kubańczycy wyprzedzili naszych decydentów minionego systemu. Nasze megafony nie tylko przepraszały podróżnych za kilkugodzinne opóźnienia (zawsze i wszędzie), ale jeszcze informowały, że opóźnienie może się zwiększyć lub zmniejszyć, co stawiało podróżnika w Polsce w dużo bardziej komfortowej sytuacji niż nas tutaj. „… Nagle świst, nagle gwizd. Para buch, koła w ruch. Najpierw powoli jak żółw, ociężale ruszyła maszyna po szynach….” i tak już zostało. Taktu nie przyspiesza i mozolnie, stukocząc kołami jedziemy przez rozległe równiny środkowej Kuby. Co jakiś czas pociąg zatrzymuje się w szczerym polu. Ktoś wysiada, ktoś wsiada. Czasem nic się nie dzieje, a pociąg stoi. Po sześciu godzinach zaczynamy się wiercić, po siedmiu jest nam niewygodnie, a po ośmiu mamy dość. Jedynie piękny zachód słońca czerwieniejący zza wysokich palm dodaje naszej podróży pewnego uroku. Gdy jednak i słońce ucieka na drugą półkulę, pozostawiając naszą w ciemnościach z niecierpliwością wypatrujemy Santa Clary. Podobno jeszcze ponad pół godziny – informuje sąsiad z drugiego krzesła. Ok, dzięki. Oboje z Asią wiemy, że damy radę, ale niech to będzie naprawdę ostatnie pół godziny.

Na stację Santa Clara dojeżdżamy późnym wieczorem, a praktycznie wczesną nocą – jest po 22-giej. I co dalej? Jest ciemno, jest mżyście, a my nie wiemy dokąd iść. Z dworca podążamy za wszystkimi sądząc, że kierują się w stronę miasta. Jednak na pierwszym skrzyżowaniu grupa rozchodzi się w trzech kierunkach i nie bardzo wiadomo, za którą teraz. Pytam chłopaka z mocno osadzonym na oczy kapturem, bo mżawka nagle przechodzi w deszcz, którędy do centrum. Niedaleko. Tu prosto, potem w prawo pod górę, a po drodze powinny być już mieszkania z pokojami do wynajęcia. Są. Trochę głupio dzwonić o tej porze, ale nie mamy innego wyjścia. Kubańczycy jak cała Ameryka Latynoska, nie chodzą wcześniej spać. Już po pierwszym dzwonku drzwi się otwierają. Niestety tylko po to żeby za chwilę się zamknąć z powodu braku wolnych miejsc. W drugim mieszkaniu sytuacja się powtarza, z tym tylko, że drzwi się nie zamykają. Pani dzwoni do kilku znajomych, aż znajduje dla nas wolny pokój dwie przecznice dalej. Jest tak wspaniała, że narzuciwszy jakieś palto na plecy prowadzi nas pod same drzwi, w których czeka już właściciel. Sytuacja nie pozwala naturalnie na jakiekolwiek negocjowanie ceny. Bierzemy co mamy. Chętnie pozbywszy się ciężaru z pleców wyciągnęlibyśmy już nogi i najchętniej się nigdzie nie ruszali, ale głośne odgłosy dochodzące z pustych brzuchów i tak nie pozwoliłyby zasnąć. Musimy iść poszukać czegoś do jedzenia. Naszej pizzy ala Kuba nie znajdujemy. Jest jakiś hamburger. Może być. Z hamburgerem w ręku robimy honorowa rundę wokół rynku i czym prędzej wracamy do domu. Prysznic i wygodne łóżko to tylko dwie rzeczy, o których marzymy.

Santa Clara nie jest miejscem, które koniecznie będąc na Kubie należy odwiedzić. Dla nas to praktycznie tylko przystanek w drodze nad morze do Varadero. Skoro jednak już tu jesteśmy to może warto parę minut miastu poświęcić. Najpierw musimy jednak zorientować się, jakie mamy możliwości wydostania się stąd, a potem zdecydujemy co dalej. Przewozów takich jak z Trynidadu, ani autobusów nie ma. Pozostaje tylko pociąg albo autostop. Pociąg?? Nie!!! Po wczorajszym doświadczeniu chyba nie zdecydujemy się drugi raz. Mamy się za inteligentnych i mądrych ludzi i wiemy, że inteligencja to dostrzeganie błędów, a mądrość ich nie powtarzanie. Dostrzegliśmy i powtarzać nie będziemy – sprawę pociągu definitywnie odrzucamy. A więc autostop. Pytam właściciela posesji, gdzie najlepiej wyjść by łapać samochody w kierunku Varadero. La botella? Pyta z niedowierzaniem, po czym stanowczo odradza. Mało kto ma tutaj samochód i mało prawdopodobne byście w ten sposób daleko zajechali. Idźcie na pociąg – mówi. No ale jak na pociąg – odpowiadam i opowiadam wczorajszą podróż z Moron. Aaa – śmieje się – to zupełnie inny pociąg. Tym razem nie będziecie narzekać – zapewnia. No cóż, poza inteligencją i mądrością zostaje jeszcze pokora, która uczy, by słuchać mądrzejszych. Wybieramy się zatem na stację by sprawdzić cóż też nam tam zaproponują. Plecaki na razie zostawiamy w pokoju, śniadanie mamy od razu w oknie obok naszych drzwi wyjściowych, toteż do dworca idziemy najedzeni i lekko, bo bez bagażu. Jest dobrze. Mamy tanie połączenie za dwie godziny. Chcemy kupić bilety. Nie da się. Można kupić godzinę przed odjazdem pociągu. Acha! A dlaczego są dwie różne ceny? Ta niższa dla Kubańczyków, ta wyższa dla reszty. Acha! Ta wyższa i tak nie jest bardzo wysoka, ale ta niższa byłaby lepsza. Mamy zatem dwie godziny by zwiedzić co jest do zwiedzenia w Santa Clara i pomyśleć jak kupić tańsze bilety.

W Santa Clara rozegrała się zdaje się jakaś decydująca bitwa w czasie kubańskiej rewolucji i dla upamiętnienia tego zdarzenia postawiono tu olbrzymi pomnik Ernesta Che Guewary. Zrobienie sobie pamiątkowego zdjęcia pod pomnikiem to chyba jedyny powód, dla którego ktokolwiek do tego mało atrakcyjnego miejsca przyjeżdża. Samo zdjęcie zdaje się też być mało atrakcyjną pamiątką, ale cóż – mówimy Kuba, a w domyśle Che Guewara, mówimy Che Guewara, a w domyśle Kuba – idziemy. Do pomnika mamy 3 kilometry, zatem by zdążyć z powrotem na pociąg musimy stawiać bardzo długie kroki. Im bliżej celu tym obraz miasta bardziej się zmienia. W miarę zadbane centrum ustępuje miejsca zapadniętym, okropnie brudnym dzielnicom z ledwo trzymającymi się pionu slamsami. Tak dzisiaj mieszkają ludzie, którzy uwierzyli i wynieśli na cokoły tego, który (odwrotnie niż pisał Goethe w Fauscie) wiecznie dobra pragnąc, wiecznie zło czynił. Nie umiem pogodzić się z gloryfikacją przywódców komunistycznego reżimu i jakoś głupio mi pod tym pomnikiem. Hej Asia uciekajmy stąd. Tym bardziej że do odjazdu pociągu zostało 40 minut, a musimy jeszcze odebrać plecaki i kupić bilety. Pieszo nie dam rady. Zaprzęgamy do pracy zaprzęgniętego do powozu konia i z kopyta ruszamy z powrotem. W trakcie rozmowy z woźnicą taka myśl przychodzi nam do głowy. A może kupiłby nam pan bilety na pociąg do Colon? Jest pan Kubańczykiem to będzie taniej. Porque no. Dlaczego nie – odpowiada dobrodusznie, a my cieszymy się, że uda się nam zaoszczędzić parę groszy. No to tak. Uzgadniamy z Asią, że ja wyskoczę po drodze po plecaki i przybiegnę z nimi na dworzec, ona w tym czasie kupi z panem woźnicą bilety. Zostało 15 minut. Wyskakuję z dorożki, trochę się kręcę w kółko, bo nie mogę znaleźć naszej ulicy. Trwa to może z 5 minut. Zostało 10. Łapię plecaki, szybko żegnam gospodarzy, wybiegam na ulicę i masz. Urywa się pasek w sandale. Zostało 6 minut. Nie ma czasu na wymianę obuwia. Z jedną nogą w bucie, a jedną bosą, z dwoma plecakami, biegnę co sił w nogach. Wpadam przed dworcem na Asię. Pociąg zaraz będzie, a biletów nie ma. Pani w kasie okazała się sprytniejsza od nas i zażądała od woźnicy dokumentów. Nie miał i nie kupił. Mamy 2 minuty. Wyciągamy paszporty, wypisujemy stosowne druczki i na kolanach przed urzędniczką – pewnie dlatego mają tak nisko okienka, prosimy o szybkie wypisanie biletów. Bilety są, ale pani nie ma jak wydać. Trzeba płacić w CUC-ach, a ona CUC-ów nie posiada. Proszę wydać w peso – proponuję. Nie wolno, takie przepisy – odpowiada. Czyli co? Nie możemy kupić biletów – pytam i czuję jak głos robi się coraz ostrzejszy. Jeżeli nie macie zgodnych pieniędzy to nie. O żesz. Minuta. Wyciągamy wszystkie drobne jakie mamy. Liczymy. Jest mamy. Teraz biegiem na dworzec, bo kasa biletowa nie znajduje się na dworcu tylko po przeciwnej stronie ulicy. Pociąg…. nie, nie odjechał. Jeszcze nie przyjechał. Jak to dobrze, że tutaj zawsze wszyscy i wszystko się spóźnia. Po następnych 10 minutach siedzimy w wygodnych fotelach w zupełnie innym pociągu niż wczoraj i z ulgą opuszczając Santa Clarę suniemy na północ w kierunku Varadero, do Cardenas.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł