To co dzisiaj się nam wydarzyło zasługuje na osobny artykuł. Od dłuższego czasu podróżujemy różnymi środkami lokomocji, ale żeby wszystkimi w ciągu jednego dnia! To doprawdy wyjątkowe. Sante Clare opuszczamy pociągiem i nie jest to pociąg najgorszy. Wręcz odwrotnie. Siedzimy w wygodnych, głębokich fotelach, przyglądamy się światu zza dużych czystych okien i w takich, rzec by można, komfortowych warunkach dojeżdżamy do Colon. Konduktorka sprawdzająca bilety przedłuża nam nieco tę idylistyczną podróż, sugerując byśmy jeszcze nie wysiadali, tylko jechali jedną stację dalej, do Jovellanos, skąd będzie bliżej do Varadero. Cena biletu się nie zmienia – no to super. Zmienia się natomiast wagon. Z niezrozumiałych powodów musimy przejść do ostatniego wagonu tak jakby tylko z niego można było wysiąść na naszej stacji. Dlaczego? Nie wiadomo i już pewnie nigdy nie przyjdzie się nam tego dowiedzieć. Nieważne. Ważne, że wysiadamy w Jovellanos. A Jovellanos to stacja kolejowa i… i więcej nic. Autentycznie nie ma tu ani jednego domu, ani porządnej drogi, ani nic, absolutnie nic. Jedynie dosyć spory, jak na panujące wokół nic, budynek stacji, przed którym w szeregu ustawiono zaprzęgnięte w konie wozy. Czyżbyśmy z pociągu mieli się przesiąść na koń? Wychodzi na to, że tak. Wskakujemy z plecakami do jednego z takich powozów, za nami gramoli się na górę jeszcze sześć osób i gdy wszystkie miejsca są zajęte woźnica strzela z bata i ruszamy wąską, ubitą drogą w kierunku nie wiadomo jakim, ale przed siebie. Wprawdzie po chwili zaczyna się droga asfaltowa i chociaż asfalt z pewnością pamięta czasy kiedy Fidel Castro biegał w krótkich spodenkach, a dziur w asfalcie jest tyle samo co owego asfaltu to i tak jedzie się zdecydowanie lepiej niż po polnych wertepach. Przy pierwszych zabudowaniach zaczyna się ruch: dwie osoby wysiadają, trzy wsiadają, a że nie ma tyle miejsca to jedna, którą jest silny młody mężczyzna, podwiesza się za metalową konstrukcję wozu, niczym gibon konaru drzewa i w takiej chyba niezbyt wygodnej pozycji jedzie z nami. Zanim dojedziemy do centrum, pierwszego większego miasteczka, woźnica jeszcze kilkanaście razy wstrzyma konia, by to komuś przy drodze coś z wozu zrzucić lub od kogoś coś na wóz zapakować. Każdy kurs dworzec-miasto, miasto-dworzec to widać okazja do załatwienia wszelakich interesów. W końcu i na nas przyszedł czas. Jesteśmy w centrum, o ile tu w ogóle jest jakieś centrum, Jovellanos. Bryczka zatrzymuje się opodal wyglądającego na zezłomowany samochód lat sześćdziesiątych, a woźnica zapewnia nas, że tą taksówką możemy jechać dalej do Cardenas. Sceptycznie podchodzimy do tego czegoś co mianem samochodu mogło zwać się przed kilkudziesięciu laty. Ów mobil poza tym co koniecznie potrzebne do jazdy, czyli czterech kół i kierownicy, nie posiada absolutnie nic. A że cała reszta do jazdy wszak nie potrzebna, więc kto wie, może i pojedziemy. Gdy zjawia się właściciel i kierowca zarazem (pomimo swoich 52 lat jest młodszy od samochodu), a za nim jeszcze dwoje chętnych na kurs do Cardenas, nasze nadzieje na dalszą podróż spadają do zera. Cudem cała piątka pakuje się do auta, cudem mieszczą się jeszcze nasze bagaże, cudem samochód zapala, cudem ruszamy i największym cudem dojeżdżamy na miejsce. Jako, że w przeciągu ostatnich paru godzin jechaliśmy pociągiem, furą i zdezelowanym wehikułem przeto by uniknąć następnych niespodzianek, dalszą podróż w poszukiwaniu noclegu kontynuujemy pieszo. Mógłby ktoś w tym miejscu zapytać – dlaczego szukamy noclegu w Cardenas, skoro cały czas zmierzaliśmy do odległego o 20 km Varadero? Otóż dwa względy wpłynęły na zmianę decyzji. Po pierwsze spodziewamy się, że Varadero przyciągające turystów z całego świata będzie bardzo drogie. Po drugie prawdopodobnie oprócz białych plaż, błękitnego morza, wysokich hoteli, niezliczonej ilości drogich knajp, giftshopów i wyolejkowanych wczasowiczów, niczego więcej tam nie znajdziemy. Nam natomiast zależy na kubańskiej egzotyce, którą mamy tutaj. Morskich kąpieli i uroku karaibskich plaż, możemy zażyć podjeżdżając na nie autobusem. Przemierzamy zatem w pocie czoła, bo mimo popołudniowej godziny, słońce jeszcze niemiłosiernie pali, ulice Cardenas w poszukiwaniu wolnego pokoju. Jak na złość na żadnym domu nie ma szyldu informującego, że tu takowe się wynajmuje. Pytamy ludzi. Ci też nie wiele mogą nam pomóc. Czyżby nasz misternie spleciony plan miałby umrzeć zanim się na dobre urodził? Czyżbyśmy faktycznie następne dni mieli spędzić w turystycznym, zatłoczonym, drogim Varadero zamiast w nostalgicznym Cardenas? O nie! Szukamy dalej. Jest nadzieja. Ktoś kieruje nas trzy przecznice dalej do narożnego domu. Tam prawdopodobnie znajdziemy pokój. Dom duży, ale brama zamknięta i nigdzie nie widać informacyjnej tabliczki. Jest dzwonek. Dzwonimy raz, drugi, a że to nie brydż więc nawet po trzecim dzwonku nie mówię pas tylko dzwonię dalej. W końcu wychodzi jakieś zaspane dziewczę ze zdumioną miną, która robi się jeszcze bardziej zdziwiona, gdy objaśniamy, że szukamy pokoju na dwie albo nawet na trzy noce. Pokoje wprawdzie są, ale nie na doby, a na godziny i nie dla par, ale raczej dla samotnych panów. Znaczy się trafiliśmy do burdelu. Pewnie ludzie pytani o pokój na noc, rozumieli, że tego właśnie szukamy. W takim razie więcej już nie pytamy, tylko maszerujemy dalej z szeroko otwartymi oczami, wypatrując upragnionego szyldu. Jest. Asia dostrzega go z dala za następnym skrzyżowaniem. Tutaj zamiast młodej dziewczyny, otwiera starszy, ostrzyżony na jeża pan, którego pewność siebie, sposób mówienia, a przede wszystkim wnętrze domu do którego nas wprowadza, zdradzają niezbicie jego wysoką pozycję w komunistycznej hierarchii miasta. Jednocześnie w błysku oka dostrzegam spryt i chciwość, nakazującą zgodnie z duchem czasu, powolne przeptwarzenie się z pierwszego sekretarza na pierwszego biznesmena. Trudno z takim typem handlować. Przestronny pokój z kuchnią, basen w ogrodzie, kawa o każdej porze, przystanek autobusu do Varadero pod samymi drzwiami, no i brak alternatyw powodują, że przystajemy na proponowaną cenę, która szczerze powiedziawszy nie jest zbytnio wygórowana. Jedynie brak możliwości targowania się, sprawia, że czuję lekkie niezadowolenie. Ogromnie lubię zbijać cenę, a jeszcze bardziej, gdy mi się to udaje. Tym razem się nie udało. Mamy zatem pokój i gdyby nie to, że głód w znacznym stopniu dominuje nad zmęczeniem z pewnością i z lubością wywalilibyśmy się do poziomu. Zrzucamy jednak tylko plecaki i wychodzimy z powrotem do miasta. Jak zwykle w poszukiwaniu jedzenia zawieramy bliższą znajomość z najbliższym otoczeniem. Pewnie pomyślę jeszcze nie raz, to co powiem teraz po raz pierwszy – całe szczęście, że nie skusiliśmy się na Varadero. Tutaj mamy wszystko. Mamy bary z tradycyjną kubańską żywnością, mamy naszą ulubioną pizzę, mamy stragany z warzywami i owocami, mamy nie porównywalny z niczym folklor kubańskiej ulicy i jakby tego było mało mamy szewca, który za jeden uśmiech Asi, naprawia mój rozerwany sandał. Wieczorny gwar tak bardzo nas zauracza, że nie bacząc na zmęczenie snujemy się ulicami wte i wewte, chłonąc przedziwną, ale jakże cudowną atmosferę ożywionego chłodem i barwą zachodzącego słońca, miasteczka. Dzieciaki ganiają za piłką od krawężnika do krawężnika. Konie zaprzęgnięte do czterokołowych dorożek, dwukołowych wózków lub pod siodłem ustępują miejsca rowerom z rzadka skuterom, a jeszcze rzadziej leciwym samochodom. Mężczyźni grają w domino, kobiety na ławkach przed domami przygotowują kolację i tak dzień za dniem spokojnie, powoli płynie sobie tutaj życie. Tak powoli, że wydaje się, że przez ostatnie 100 lat nic się tu nie zmieniło. Obserwacje z jednoczesnym uczestnictwem w tym niezwykłym spektaklu będziemy odtąd kontynuować co wieczór aż do naszego wyjazdu.
Ranek, zastajemy równie osobliwy jak wczorajszy zmierzch. Wyrywam się wcześniej z pościeli, by przed wyjazdem do Varadero kupić świeże pieczywo. Biegnę do pobliskiej piekarni i co widzę? Kolejkę za chlebem widzę. Ale tu mają tylko chleb – dziwię się. Ja chciałbym bułki. Gdzie mogę kupić bułki? – pytam gościa stojącego przede mną. Bułki? Powtarza nie wyciągając papierosa z ust. Tu są tylko dwie piekarnie, więc bułki pewnie są w tej drugiej. Pędzę na drugi koniec miasta spodziewając się i tam kolejki lub co gorsza wyprzedania całego porannego wypieku – mogłem na wszelki wypadek kupić chleb, przelatuje mi przez głowę szybciej niż biegnę. Uff, jestem. Kolejki nie ma i pieczywa też już prawie nie. Piekarz, sądząc po kiedyś białym fartuchu, nieodzownie z niedopałkiem między wargami podaje mi ostatnie cztery sztuki i zamyka okienko. Wracając powoli do domu zauważam coś na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Tu wszyscy palą. Autentycznie wszyscy. Wszyscy w grupie oczekującej na autobus, palą – no bo co mają robić skoro nie wiedzą kiedy i czy w ogóle autobus przyjedzie. Rodzice, odprowadzający swoje pociechy do szkoły palą, nie zdając sobie sprawy, że gdzieś na szkolnym podwórku za rogiem te ich pociechy będą robić to samo. Dorożkarze popędzający konie, palą, bo pewnie mimo wszystko smród papierosa lepszy niż smród końskiego łajna wydobywający się co rusz z uwiązanego pod ogonem worka. Palą wszyscy i wszędzie. Znowu przypominają mi się nie tak odległe, a jakby z poprzedniej epoki, czasy PRL-u kiedy to również palili wszyscy i wszędzie. Paliło się w biurach, w restauracjach, w autobusach, w urzędach, a nawet w szkołach. Pewnie większość z czytelników jeszcze to pamięta, ale już chyba mało kto potrafi sobie to wyobrazić. Myślałem, że ten fioletowy od papierosowego dymu świat zniknął na zawsze, a tu proszę jaka niespodzianka. Jest, żyje i ma się niestety dobrze.
Przewóz do Varadero, taki sam jaki poznaliśmy w drodze z Trynidadu, odjeżdża spod naszego domu z półgodzinną częstotliwością. Po dwudziestu minutach jazdy w mocno przeludnionej kabinie i po uiszczeniu opłaty 5 peso jesteśmy na cudownych, białych plażach seledynowego karaibskiego morza. Parę słów o nim, jako że jesteśmy tu dwukrotnie, skreślę w następnym rozdziale, a my wróćmy jeszcze na chwilę do Cardenas. Wspomniałem, że wieczorami kultywujemy uczestniczącą obserwację cardenańskiego życia. Tym razem przenosimy się do innej części miasta. Idziemy nad małą zatokę. To co tutaj widzimy przechodzi nasze oczekiwania. Dzieci powożące dwukołowymi zaprzęgami ze sprawnością rzymskich gladiatorów, wystrojone dziewczyny z długimi paznokciami i chłopcy z wymodelowanymi fryzurami, wychodzący zza tekturowych drzwi rozpadających się ruder. Mężczyźni i kobiety poruszający przy każdym kroku biodrami jak gdyby tańczyli salsę. To wszystko jednak nic w porównaniu z dystyngowanym gościem spacerującym ze świnią. Pewnie sąsiedztwo fabryki rumu i wydzielające się z niej opary mają taki korzystny wpływ na mieszkańców tejże dzielnicy. Pachnie tak intensywnie, że od samego oddychania może zakręcić się w głowie, więc nie dziw, że ludzie tu mieszkający chodząc tańczą. A skoro tak to może powietrze będzie moim środkiem dopingującym i w końcu uda mi się przebiec 10 km poniżej godziny? Rano spróbuję. Spróbujemy. „Rumowe powietrze” wpływa pozytywnie także na Asię, która po raz pierwszy wybiera się ze mną i od razu o dziwo pokonuje 2 kilometry. Komisji antydopingowej nie ma, więc wpisujemy ten wyczyn jako rekord. Ja swojego nie pobijam. Biegnąc dłużej zaciągam tyle rumu w płuca, że doping zmienia się pewnie w antydoping i nogi odmawiają posłuszeństwa. Po śniadaniu, ze wspaniałymi humorami (poranny jogging jak wiadomo służy dobrej kondycji psychicznej), wyjeżdżamy odpoczywać na białe piaski Varadero.
Po powrocie z nad morza, zasiadłszy na kamiennym cokole nieopodal naszej kwatery, z zimnym rumem (tym z pobliskiej destylarni) i coca-colą w dłoni, jeszcze raz, ostatni raz, smakujemy wieczorne życie Cardenas. Jutro po śniadaniu jedziemy dalej. Dokąd? No właśnie tego jeszcze sami nie wiemy. Do odlotu zostały nam trzy dni. Jeden na pewno chcemy poświęcić Hawanie. Pozostałe dwa? Może jeszcze morze? Może wioska, w której mieszkał Hamingway? A może jeszcze coś innego? Ruszamy jutro autostopem i los niech decyduje dokąd nas zabierze, a Asia niech to opisze.