Jak się okazuje Varadero nie jest ani tak bardzo drogie, ani tak bardzo zatłoczone jak przypuszczaliśmy. I to dobrze. Niedobrze natomiast, że nie jest też tak porażająco piękne jak nam się zdawało. Trzeba jednak przyznać, że po pobycie w Caya Coco nasze oczekiwania są bardzo wygórowane. Jasne, że nie można i tym białym, szerokim plażom nad seledynowo-błękitnym morzem odebrać uroku. Są wyjątkowo cudne, ale mimo to – naszym zdaniem, nie dorównują tym sprzed paru dni. Bez okrzyku och i ach, ale i tak z bardzo uradowanymi minami biegniemy boso po gorącym, białym jak mąka piachu, by jak najszybciej zanurzyć się w zielonym jak trawa morzu. Jako, że oboje nie lubimy zbyt długo wylegiwać się na słońcu, toteż głównym zajęciem dnia jest spacer wzdłuż plaży z paroma krótkimi przerwami na kąpiel – tę morską i tę słoneczną. Właśnie wygramoliwszy się, po jednej z przerw, z zacienionego dołka, ruszamy na kolejny spacer, gdy w miejscu zatrzymuje nas głośne – CZEŚĆ! O kurcze, to chyba niemożliwe. Kto by nas tu znał i w dodatku mówił po polsku? Rozglądamy się zdumieni, bo chyba obojgu naraz nam się nie przesłyszało? Nie! Przed nami jako żywo stoi Kaśka z Wrocławia, którą poznaliśmy parę dni temu na wieży w Trynidadzie. Razem z Kaśką jest jeszcze dwóch chłopaków. Są na Kubie większą paczką. Wtedy tam w Trynidad byli tylko we dwójkę i może dlatego potrzebuję paru sekund, aby zajarzyć skąd się znamy. Przez chwilę jest wesoło, ale nie rozmawiamy długo. Nasi znajomi spieszą się, by dołączyć do swojej grupy. Bywa, że nawet w latynoskiej Ameryce brak czasu. Rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach, uradowani z kolejnego spotkania i dowodu na małość naszej planety. A skoro taka mała to i chodzić dużo nie ma co. Idziemy jeszcze do następnego zakola plaży i wracamy. Wracamy, wracamy, wracamy. Słońce pali, pali, pali, a my zastanawiamy się jak rozpoznamy miejsce, w którym weszliśmy? Piasek wszędzie taki sam, morze tym bardziej, a do przewozu do Cardenas musimy dojść tą samą drogą, którą przyszliśmy. Wygląda na to, że mamy nikłe szanse. Od czego ma się jednak aparat fotograficzny i mnóstwo zdjęć. Jak tylko weszliśmy na plażę od razu było pstryk, pstryk, pstryk. Asia pozowała z turkusowym morzem w tle, a obok proszę – czerwony namiot. Dobra nasza, mamy punkt rozpoznawczy. Z nadzieją, że się do tego czasu nie zwinął i sobie nie poszedł, maszerujemy dalej, szukając czerwonego punktu. Znajdujemy namiot, znajdujemy wyjście, znajdujemy przewóz i na kolację jesteśmy już w Cardenas.
Jutro czyli dzisiaj, jadąc znowu na plażę, postanawiamy przewozem pojechać do ostatniego przystanku w nadziei, że będzie ciut atrakcyjniej niż wczoraj. Zaczyna się gorzej, bo do plaży droga prowadzi przez teren wielkiego i chyba drogiego hotelu. O kurcze – myślimy, plaża będzie pewnie zatłoczona obwieszonymi złotem i wysmarowanymi pachnącymi olejkami turystami. Na szczęście tak nie jest. Jest w miare pusto i spokojnie. Podobnie jak wczoraj. Po chwili orientujemy się, że nawet tak samo jak wczoraj, bo jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu, do którego wczoraj dotarliśmy pieszo. No to fajnie. Czujemy się jak w domu. Wszystko dookoła jest nam już znane. Nic przeto dziwnego, że po paru kąpielach, plaża zaczyna nas nudzić i resztę dnia spędzamy spacerując uliczkami Varradero. Naturalnie taka opcja powrotu do domu jest znacznie kosztowniejsza. Tu soczek, tam przekąska, a jeszcze jakaś pamiątka czy widokówka, ale przecież od czasu do czasu trochę szaleństwa nie zaszkodzi. Odpoczęci, wykąpani, opaleni, najedzeni i obładowani prezentami wracamy do naszego puebla, oddalonego niby tylko o 20 km, a jakby w zupełnie w innym świecie. Naszym zdaniem w dużo ciekawszym świecie.