Jeszcze zanim pierwsze promienie słońca rozjaśnią nieboskłon, a koguty gardłowym pianiem oznajmią ten fakt wszem i wobec, odpalam silnik i ruszam w następny etap mojego „Iinto the world”. Tym razem droga, jakeśmy wczoraj ustalili z Darkiem, poprowadzi dołem Jukatanu do Villahermosa, potem doliną, by nie ładować się w góry – drogą 185 do Pacyfiku i dalej na północ przez Baje Kalifornia (Niską Kalifornię – to ten długi półwysep po lewej stronie Meksyku), w kierunku granicy z USA. Pierwszy odcinek drogi, do Chetumal, jadę prawie z zamkniętymi oczami. Nie, nie dlatego, że jest jeszcze ciemno, tylko dlatego, że jadę tedy już po raz trzeci i znam go niemal na pamięć. Drugi odcinek, ten do Villahermosa też jest mi już znany, aczkolwiek nie w całości. Ostatnio jechaliśmy tędy z Asią objeżdżawszy Jukatan i wracając z Sant Cristobal. Dopiero następnego dnia, minąowszy Villahermosa, otwieram szeroko oczy i zaczynam się mocno się rrozglądać. Zacząoł się dla mnie nowy nieznany mi Meksyk. Pewnie wypatrywanie w monotonnym jak dotąd krajobrazie czegoś nowego, czegoś intrygującego zbyt bardzo mnie absorbuje, a może po prostu zbyt się zamyślam, wybiegając oczami wyobraźni w przyszłłość, w każdym bądź razie nie zauważam zjazdu na drogę 185, która doliną między górami miała doprowadzić mnie do Pacyfiku. Na dodatek o tym fakcie orienętuję się dopiero przy wjeździe na płatną autostradę, której w moich planach w ogóle miało nie być. Teraz już nie ma wyjścia – zawrócić się nie da. Trzeba niestety zapłacić (nie mało) i jechać dalej prosto. Sprawdzam jeszcze raz mój plan z mapą i znajduję rozwiązanie. By się nie wracać, mogę ewentualnie dojechać do następnej drogi nr. 175, biegnącej również ku Pacyfikowi, ale niestety przez góry. Plusem takiej zmiany trasy może być to, że droga przebiega przez podobno malownicze miasto Oaxaca. Mając nadzieję, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” i że góry nie będą tragicznie strome, a widok z ich szczytów i kolorowe miasto zrekompensują trud ich pokonania, decyduję się na ten wariant.
Wyłaniające się powoli z za horyzontu wierzchołki gęsto zalesionych gór początkowo ignoruję, ciesząc się płaską, szeroką ,biegnącą wzdłuż kolorowych wiosek, palmowych lasów i rzecznych rozlewisk, drogą. Na coraz bliższe i coraz wyższe góry owszem też zaglądam, ale póki co się nimi nie zrażam, powtarzając w myslachmyślach, że nie takie już przejeżdżałem i na pewno nie bęądzie aż tak źle. Niestety jest. Jest źle, a nawet czasami bardzo źle. Zaledwie podjeżdżam pod pierwsze wzniesienie, zaledwie mijam kilka pierwszych, wijących się niczym żmija szykująca się do ataku, zakrętów, a już zauważam następną trudność, z którą przyjdzie mi się zmierzyć. Nie dość, że kamienista droga jest i tak już mocno dziurawa to jeszcze wczorajszy nocny wiatr najeżył ją blokadami z powyrywanych drzew. Na szczęście widać, że wichura nie zaskoczyła drogowców, bo wyposażeni w piły, łopaty i kilofy uwijają się jak mogą przy jej oczyszczaniu. Wprawdzie mogą sporo, ale nie tyle bym nie musiał lawirować samochodem między kłodami powalonych drzew, podskakiwać po kamieniach lub zatapiać się w dziurach. Jeżeli samochód i przyczepka wytrzymają tę udrękę to i ja wytrzymam – powtarzam sobie w myślach, co jakić czas głaszcząc cocpit i kierownicę z prośbą by mnie nie zostawiali samego. Jako pierwszy nie wytrzymuje dyszel od przyczepki i pęka w paru miejscach. Wstępne oględziny pozwalają mieć nadzieję, że jadąc wolno uda nam się dojechać do miasta. Następnie nie wytrzymuje chłodnica i na bodaj ostatnim ostrym podjeździe prycha zagotowaną wodą. Momentalnie staję, klinuję koła kamieniemi, bo na takiej stromiźnie hamulec ręczny nie daje rady utrzymać samochodu i zarządzam przerwę. Ruch wprawdzie nie wielki, bo nikt po takiej wichurze nie zapuszcza się w te strony, ale jako, że stoję na łuku drogi to sytuacja nie jest zbyt komnfortowa. Wymieniam powoli wodę w układzie, odczekuję aż temperatura silnika spadnie i powoli ruszam w stronę najbliższego parkingu. Ten jest na szczycie góry tzn. już całkiem niedaleko. Wjechawszy żółwim tempem i znalazłwszy parking ponownie zatrzymuję się na dłuższą przerwęa by nie tylko samochód, ale i moja głowa ochłoneła.
Do Oaxaca, mojego docelowego miasta, mam jeszcze około 50 kilemotrówkilomotrów, dzięki Bogu już cały czas z górki. Powoli, ostrożnie i pewnie jakoś dojadę. Jedynie na co muszę uważać bardziej niż dotychczas to te cholerne topy. Wspominałem już o topach? Nie pamiętam, więc na wszelki wypadek przypomnę. Cała Ameryka Południowa i Północna ( nie wiem jeszcze jak będzie w Stanach) usiana jest leżącymi w poprzek drogi ogranicznikami prędkości zwanymi topami (w Polsce mówi się na to „leżący policjant”). Topy są wszędzie, ale nie wszędzie są oznaczone.Topy są wysokie i by po nich przejechać trzeba zwoliinć nierzadko do zera. Topy są poprostu bee, a dla mnie muszącym pokonywać każdorazowo, każdą topę, aż trzema osiami, no bo ciągnę przyczepkę na dodatek teraz z pękniętym dyszlem, topy są bee do kwadratu. Pewnie, że zdaję sobie sprawę jaką ważną rolę spełniają topy dla publicznego bezpieczeństwa, jasne że wiem jak ważne są dla tubylczej ludności, która przy każdym ograniczniku prędkości prowadzi ożywiony handel uliczny (być może, że topy w niektórych przypadkach są jedynymi żywicielami rodziny). Mimo, że to wszystkow wiem i tak nienawidzę top lub topów – nawet nie wiem jak je poprawnie odmienić.(!)
No więc jadę do Oaxaca bardzo się koncentrując, bo zaczyna się zmierzchać, a w ciemnościach topy są jeszcze mniej widoczne i jeszcze bardziej przykre. Po około godzinie, docieram do rogatek miasta. Zanim po pełnym emocji dniu położę się spać, czekają mnie jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze muszę jak zwykle znaleźć jakiś bezpieczny i cichy zakątek by się zaparkować, po drugie fajnie byłoby jeszcze dzisiaj wypatrzeć jakis warsztat, w którym pospawano by mój popękany dyszel. Drugie znajduje się jako pierwsze. W rzędzie pierwszych zabudowań dostrzegam coś co chyba jest warsztatem. Zaraz za nim znajduję i pierwszą sprawę czyli niewielką stację benzynową, na której mogę spokojnie przekimać. Mam zatem dwa w jednym i nic już nie stoi na przeszkodzie by zakończyć ten jakże męczący dzieńn.
Rano, ku mojej wielkiej uciesze, okazuje się, że to co wczoraj wydawało się warsztatem dzisiaj okazuje sią faktycznie nim być. Uciecha jest jeszcze większa, gdy okazuje się również, że ze spawaniem nie będzie kłopotu, a i cena za usługę całkiem mnie nie zrujnuje. Zostawiam zatem przyczepkę chłopakom – ma być wedle zapewnień gotowa wieczorem, a sam wybieram się na całodniowy spacer po Oaxace. Jak zwykle zaczynam od turystycznego centrum informacji i jak zwykle w tym miejscu podzielę się paroma informacjami z czytelnikiem. Oaxaca de Juarez, bo tak brzmi pełna nazwa miasta, stolica stanu Oaxaca, znajduje się w centralnej części doliny również o tej samej nazwie Oaxaca, na wysokości ciut ponad 1.500 m.n.p.m. Pamiętamy, że wczoraj dojeżdżając do miasta, przebyłem 3000-sięczne3-tys góry, więc można sobie wyobrazić imponującą panoramę okolic z imponującymi szczytami w tle. Ze względu na wiek, Oaxaca liczy sobie około 2000 lat, i niezmierne bogactwo zabytków i kultury, nagromadzone przez zamieszkałych tu w kolejności: Zapoteków, Mixteców, Azteków, Hiszpanów i obecnie w większości Metysów, zostało wpisane na światową listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Jak wynika z otrzymanej mapy, mam przed sobą długi spacer i na pewno nie grozi mi przez cały dzień nuda. W pierwszej kolejności muszę się dostać do centralnego punktu miasta, czyli do Zocalo, a stamtąd uliczkami w czterech kierunkach zwiedzać to co pozostawiły po sobie poprzednie pokolenia, przede wszystkim Hiszpanie, którzy nadając miastu typowy styl kolonialny zmienili prawdopodobnie tym samym uprzednią strukturę zabudowań. Samochód, by uniknąć przeciskania się wąskimi drogami, parkuję spory kawałek przed centrum przy rozległym miejskim parku. Z pewnością łatwiej tu zaparkować, a i spacer zacienionymi, prowadzonymi wzdłuż kolorowych, kolonialnych kamiec ,uliczkami wydaje się być nie lada atrakcją. Nawet nie jest tak daleko jak sądziłem. Kilkanaście minut i oto stoję w miejscu, które na mapie nazwano centralnym placem, a miejscowi nazywają od stuleci Zocalo.To tutaj, na miejscu, gdzie Aztekowie chowali swoich zmarłych, Hiszpanie postawili katedrę, a po jej przceciwległej stronie, jak zwykle dla zachowania równowagi między tym co duchowe, a tym co świeckie, ratusz i inne miejskie i gminne budynki. To ten plac wyznacza rytm życia miasta. To tutaj od zawsze spotykają się ludzie na kawęą w dzbankach podawaną z cynamonem i trzcinowym cukrem. Z taką kawą w ręku przemierzam rynek, mimo jego kwadratowości dookoła, no bo niby jak? Do kwadratu? Zapach kawy z tekturowego kubeczka miesza się z tysiącem zapachów ziół (leczących nie tylko ciało, ale i duszę!), przypraw, warzyw, owoców rozłożonych na szerokich, straganach, a oczy nie nadążają odróżniać kolorów tychże straganów od pstrokatych ubrań, uwijających się między nimi Iindian i od barwnych, kwitnących dosłownie wszędzie drzew, krzaków i kwiatów. Czyż w takich okolicznościach nie mogę być wdzięczny przeznaczeniu, że pomylił mi wczorajsze drogi i sprowadził w tak fantastyczne miejsce?. Zapomniałem już o wczorajszych zawalonych drzewami drogach, stromych podjazdach, gotującej wodzie w chłodnicy, pęknięetym dyszlu od przyczepki i moim potwornym zmęczeniu. To wszystko mineęło i jest niczym w porównaniu z tym co przeżywam tu na placu Zocalo, w jednym z piękniejszych meksykańskich miast , popijając kawę z cynamonem. Tyle radości i przeżyć, a toż to przecież dopiero przedpołudnie. Czyżbym był na początku jednego z najpiękniejszych dni? Pewnie tak. Dopijam kawę i z placu Zocalo udaję się głównym deptakiem w kierunku kościoła Santo Domingo. Ten XVI wieczny kościół zwiedzam od środka, bo godzien ci on tego. Łuki, portale, rzeźby, freski, obrazy , wszystko to warte przystanięcia i przypatrzenia się z bliska. Inne, równie bogato zdobione kościoły, a jest ich jak w każdym kolonialnym mieście sporo, lustruję tylko z zewnątrz, bo nie sposób każdemu poświęcić wymaganego czasu, a i moja fascynacja sztuką sakralną nie jest aż taka wielka. Wolę poodwiedzać równie bogate galerie obrazów, od których w mieście aż się roi, wstąpić do muzeum sztuki współczesnej , poprzebierać w przepięąknych okazach sztuki ludowej, wystawionych w małych sklepikach i na straganach itpitp. itd. Na to wszystko potrzebuję sporo czasu. Oaxaca słynie, nie tylko w Meksyku, ale i w świecie, z fascynujacego rękodzielnictwa. Nie wiem jakie znaczenie, czy jaką symbolikę oznacza ma ręczne malowanie butów na czerwono, co widzę przechodząc koło jednego ze stoisk. Nigdzie nie znajduję wytłumaczenia – może ktoś z czytelników znajdzie i podzieli się swymi wiadomościami w komentarzach? Byłbym wdzięczny. Szkoda, że tak piękny dzień tak szybko zatacza łuk i ani się obejrzeć, a już trzeba się żegnać z fascynującą, egzotyczną Oaxacą. Jeszcze tylko tradycyjny meksykański obiad z ryżem i czarną fasolą, potem znakomity, podobno typowy tutaj deser – lody z kropelką chili, spacer po cudownym kwitnącym na fioletowo parku i już znowu odpalam silnik i wracam na moje miejsce noclegowe 8 km za centrum.
Przyczepka też już gotowa. Chłopaki się bardzo postarali i tak sprytnie pospawali i zamalowali popękane miejsca, że ani śladu nie widać. Pamiątkowe zdjęcie, parę uprzejmych słów i mogę znowu zapinać hak i ruszać dalej. Nocleg urządzam w tym samym miejscu co wczoraj. Nie zamierzam długo spać, bo z samego rana, im wcześniej tym lepiej, chcę ruszyć w poszukiwanie dalszych wspaniałości doliny Oaxaca. Skoro już tyle trudu zadałem sobie by tu dotrzeć i skoro z otrzymanej w centrum informacji turystycznej mapy wynika, że oprócz tego co w mieście, jest tu dużo innych fajnych rzeczy, no to trzeba to wykorzystać. Zanim dojadę do Pacyfiku zbałamucę jeszcze jeden, a może i dwa dni w góorzystej dolinie Oaxaca, a w naestępnym artykule niewątpliwie podzielę się wrażeniami.