Tak jak wczoraj zamierzałem, rzeczywiście budzę się bardzo wcześniej. Jest jeszcze ciemno i jak to zwykle w górach o tej porze zimno. Z trudem i nie bez oporów, decyduję się wstać i by nie tracić czasu wyruszyć jeszcze przed wschodem słońca. Z doświadczenia wiem, że kto wcześniej wstaje temu Pan Bóg daje … dużo do zwiedzania, toteż mimo wczesnej pory i chłodu cieszę się na następny pełen wrażeń dzień. Jeszcze wczoraj wytyczyłem sobie trasę na dzisiaj. Chcę ruszyć na wschód i przez Santa Maria del Tule z najstarszym na świecie drzewem, przez San Pablo Villa de Mitla z prekolumbijskimi zabytkami, dojechać do wodospadów Hierve el Agua (wrząca woda). W miarę możliwości, może uda się jeszcze zajrzeć do jednego lub drugiego prehiszpańskiego miasta, których po drodze będzie kilkanaście lub odwiedzić któryś z równie licznych dominikańskich klasztorów, ale to już zobaczy się w trakcie. Na razie wyjeżdżam z Oaxaca, a na śniadanie planuję zatrzymać się w nieodległym Tule.
Jeszcze na ratuszowym zegarze nie wybiła siódma, a ja już zatrzymuję się przed bramą wjazdową do małej, niespełna 8.tysięcznej miejscowości Santa Maria del Tule. Miejscowość niewielka, ale jakże istotna na mapie każdego botanika. To tutaj, w centrum okazałego parku, rośnie kilka olbrzymich Cyprysów z „El arbol del Tule” (drzewo z Tule) przede wszystkim. Dlaczego jest ono takie wyjątkowe? Ano dlatego, że licząc sobie ponad 2000 lat i mierząc 42 m wysokości oraz 58 m w obwodzie jest najgrubszym drzewem świata. Samo drzewo jest naturalnie największym skarbem, ściągającym tutaj turystów z całego świata, ale i park, i kościół i ratusz z wszystkimi innymi zabudowanimi stanowią też nie lada gradkę dla mojego aparatu fotograficznego. Szkoda tylko, że jeszcze nisko nad łysymi górami w tle miasta, wiszące słońce nie pozwala na sfotografowanie wszystkiego z takiej perspektywy jakiej bym chciał. Dobrze za to, że o tej porze jestem w parku zupełnie sam i nie muszę przeciskać się przez tłum rozentuzjazmowanych fotografów. Jak zwykle coś za coś, ale przyznacie, że lepiej przy złym oświetleniu samemu niż przy dobrym w tłumie. Spaceruję sobie zatem w zupełnym spokoju po całym mieście. Przglądam się i fotografuję wszystko co tylko godne jest mojego obiektywu i po długim porannym spacerze wracam do auta. Czas na śniadanie. Bułka z dżemem, gorąca kawa i coraz wyżej wspinające się słońce nieco mnie rozgrzewają i mimo ciągle jeszcze niskiej temperatury czuję, że z minuty na minutę robi się coraz cieplej. Środek i schyłek dnia niewątpliwie będzie jak zwykle upalny. Na razie pozostaję jeszcze w swetrze, ściągam tylko kurtkę i z Tule wyruszam dalej w kierunku San Pablo Villa de Mitla, od której dzieli mnie niespełna 40 km. Nie spiesząc się, zbaczam co rusz z głównej drogi zaglądając do małych, ale jakże urokliwych zakątków takich jak: San Jeronimo Tlacochahuaya, San Francisco Lachigolo czy tuż przed Mitlą do Zapaty. W każdym z tych miasteczek spędzam kilkadziesiąt minut zwiedzając XVI wieczne klasztory z wyniosłymi kościołami, przypatrując się starym pamiętającym pierwszych hiszpańskich osadników zabudowaniom, lecz nic nie robi na mnie takiego wrażenia jak kolorowe, wypełnione owocami, kwiatami, ziołami, wspaniałymi rękodziełami tubylczej sztuki oraz, co najważniejsze, samymi Indianami przodzianymi w swoje tradycyjne stroje, targami. Gdyby nie to, że czeka mnie dzisiaj jeszcze parę ciekawych miejsc, mógłbym przechadzać sięe między straganami godzinami, a tak robię tylko parę rund, kupuję siatkę owoców, próbuję jakiś tutejszych przysmaków i wsiadając znowu za kierownicę mojego auto-domu w samo południe ląduję w centrum prastarego San Pablo Villa de Mitle. Wprawdzie dzisiaj Mitla to niemała, nowoczesna miejscowość, zamieszkała w większości przez posługujących się swoim jązykiem Zapoteków, jednak wiele okazałych budowli pamięta jeszcze czasy pierwszych konkwistadorów, a są też takie, te w północnej części miasta, które pochodzą jeszcze z czasów przedhiszpańskich. W ich stronę kieruję samochód i jako, że w dalszym ciągu jest na tyle wcześniej, że nie dojechały jeszcze pierwsze wycieczkowe autobusy z Oaxaca, znowu na parkingu przed ruinami jestem sam. Z parkingu brukowana droga prowadzi przez mały przykościelny park do olbrzymiej pohiszpańskiej świątyni wzniesionej na gruzach pierwotnych świątyń Zapateków. Dlaczego Hiszpanie w tym miejscu wybudowali tak wielki kościół i dlaczego na ruinach poprzednich świętyń? Już wyjaśniam. Otoż zanim w roku 1520 dotarli tu Hiszpanie, Mitla istniała już od stuleci, a dokładniej mówiąc, pierwsze odnalezione budowle datuje się na 200 lat po Chrystusie, a pierwsi ludzie zamieszkiwali te tereny już nawet 500 lat przed naszą erą. W swych najlepszych czasach rozciągające się po obu stronach rzeki Rio Mitla miasto liczyło sobie 10 tys. mieszkańców, ale z czasem, gdy coraz prężniej rozwijało się sąsiednie Monte Alban ludność emigrowała, a sama Mitla coraz bardziej zaczynała pełnić rolę miasta kultu. Po inwazji Mixteków w roku 1000 i po upadku Monte Alban, Mitla powraca znowu do świetności, a następni jej mieszkańcy, południowy Zapotecy, obierają ją sobie na stolice, która staje się automatycznie rezydencją ich króla. W 1494 zdobywają i niszczą Mitle Aztekowie, a 26 lat później wypędzają ich z miasta Hiszpanie. Nie umiejąc zchrystianizować pozostałych na tych terenach Zapoteków, którzy w walce o swoją wiarę, jako bastion w jej obronie obrali sobie tutejsze świątynie, Hiszpanie równają je z ziemią, a na ich gruzach stawiają ten olbrzymi kościół, którego progi, po przeczytaniu powyższej historii, niechętnie przekraczam. Po przejściu zabudowań kościelnych (Grupo de la Iglesia) zjuż wykupionym biletem, przechodzę do ruin prastarego centrum miasta, zaczynając jego zwiedzanie od tzw. Grupo de la Columnas. Wspaniałe mozaiki, kunsztowne elewacje, wyrafinowane architektonicznie budowle, każą schylić czoła przed ich budowniczymi, a czerwone dachy ogromnego kościoła na tle pozostałych ruin, każą zadumać się nad ich tragicznym losem. Opuszczając San Pablo Villa de Mitla dodam jeszcze, że w roku 2010 uznano owe pałacowe zabudowania, po których przed chwilą stąpałem, jako dziedzictwo światowej kultury i wpisano na listę UNESCO.
Za sprawą oddanej miesiąc temu do użytku nowej autostrady już po półgodzinie jestem w zupełnie odmiennym, niewyobrażalnie hipnotyzującym miejscu w Hierve el Agua. Jeszcze jadąc ostatni kilkukilometrowy odcinek od autostrady, przez krzywizny górkiego pasma, patrząc na rozciągające sią przede mną krajobrazy, wiedziałem, że tam dokąd dojadę będzie pięknie. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak. Z rozdziawioną buzią (pewnie musi to trochę głupio wyglądać, ale nic to, bo wszyscy tu mają podobne miny) i wybauszonymi oczami stoję w ciepłej, zielonkawej wodzie na krawędzi potężnego klifu, nie wierząc, że nie śnię. By ta hipnotyzująca, bajkowa, cudowna chwila nie pękła zbyt szybko niczym mydlana bańka na ostrzu igły, czym prędzej rozbieram się do kąpielówek, zanurzam w źródlaną toń i zapatrzony w dwa wspaniałe wodospady Cascada Grande i Cascada Chica pozwalam chwili trwać kilkanaście długich wspaniałych minut. Patrząc z daleka można odnieść wrażenie, że wody wodospadu stoją w miejscu, a on sam zastygł w bezruchu przed wiekami. Dzieje się tak dlatego, że woda wybijająca z gorących źródeł na szczycie wodospadu zawiera ogromne ilości magnezu, dwutlenku węgla i wapnia i spadając po skałach tworzy olbrzymie kolorowe stalaktyty. Coś niesamowitego. Gwoli ścisłości należy dodać, obecny wygląd Hierve el Agua zawdzięcza nie tylko fenomenom natury, ale i pracy plemion Zapoteków, którzy zamieszkiwali te ziemie przed przeszło 2 tys. laty i używali wody, w której ja teraz moczę swój tyłek, do nawadniania pól. Ryjąc kanały by doprowadzić wodę w zaplanowane miejsce, doprowadzili przy okazji całą okolicę do obecnego kształtu. Jak widać człowiek ingerując w przyrodę, nadając jej nowy wymiar, niekoniecznie musi ją niszczyć. Oj nie chce się, nie chce, opuszczać tego magicznego miejsca. Kilka spacerów w dół i w górę, w kierunku wodospadu i z powrotem jeszcze jedna kąpiel i jeszcze jeden rzut oka na wodospad przedłużają do maksimum mój pobyt, ale w końcu i tak trzeba się zbierać. Wychodząc po raz kolejny z basenu na stromym klifie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że rację miał Jacek Kaczmarski, śpiewając w jednej ze swoich piosenek, będącej zresztą inspiracją do mojej podróży w świat, że
…” w bajkach śpią prawdziwe dzieje
Woda życia nie istnieje
Ale zawsze warto po nią iść
Ale zawsze warto po nią iść…”
To co tu odnalazłem, z pewnością nie jest wodą życia, ale na pewno warto było jej szukać by tu dotrzeć.
A że warto wciąż i dalej szukać przeto, zbieram się i jadę dalej. Kierunek Pacyfik