Następny wschód słońca na Półwyspie Kalifornijskim zastaje mnie hen, hen za Loreto. Wyjechałem  wcześnie, jeszcze o zmroku, by nie rozczulać się pożegnaniem z miastem, które tak bardzo polubiłem. To tak pół żartem pół serio, a naprawdę to dlatego, by jeszcze dzisiaj w południe dotrzeć do Santa Rosalia. Dzisiejszy odcinek około 150 km powinienem z przerwami, nie spiesząc się pokonać w 4 godziny – tak myślę. Życie jednak, jak to życie, już wkrótce koryguje mój plan, udowadniając po raz kolejny, że to ono, a nie ja, pisze scenariusz. Nie wybiegajmy jednak za bardzo w przód i wróćmy na drogę rozjaśnioną już na tyle wznoszącym się słońcem, że można zacząć rozglądać się za miłym miejscem na śniadanie. Rozglądać? Haha no jasne, że nie trzeba się rozglądać. Miejsc tu sporo, a że jedno ładniejsze od drugiego, toteż nie znalezienie, a wybór stanowi nie lada kłopot. Jeszcze nie tu, bo może dalej będzie jeszcze ładniej, a dalej wydaje się, że jeszcze dalej i tak do czasu aż żołądek mówi basta i by go dalej nie denerwować zatrzymuję się na następnym poboczu z pięknym widokiem na połyskujące w dole jakieś jezioro. Dopiero teraz przy drugiej kawie i pierwszym papierosie, zanurzywszy nos w mapie, orientuję się, że nie jezioro i nie jakieś tylko – właśnie dotarłem to Zatoki Conception, słynącej z fantastycznych plaż pochowanych między urwistymi, górskimi zboczami. No, no – jeśli faktycznie jestem już tu, gdzie myślę, to nie lada odcinek drogi przejechałem przed śniadaniem. Fajnie – będę miał dużo czasu by przyjrzeć się plażom i mimo wszystko jeszcze dziś dotrzeć do Santa Rosalia.

Kto przeglądał poprzedni artykuł ten wie, a kto nie zaglądał, niech zajrzy i się dowie, że nie łatwo jechać nadbrzeżem wzdłuż Zatoki Concepcion, koncentrując się tylko na drodze. Ba, nie tylko że nie łatwo, ale wręcz jest to niemożliwe.Trzeba się rozglądać. Trzeba zjechać przynajmniej na parę plaż, by zanurzyć przynajmniej jedną nogę, a jeszcze lepiej by popływać. Trzeba przynajmniej kilka razy się zatrzymać, by móc raz albo i dwa razy zachłysnąć się zapierającym dech krajobrazem. Trzeba przynajmniej kilka razy pomęczyć się samemu z sobą, szukając odpowiedzi na pytanie – zostać tu czy jechać dalej? – by w końcu dojść do przekonania, że zostać tu i tu i tam też. Pierwszej plaży się tylko przyglądam, na drugiej jem drugie śniadanie, na trzeciej się kąpię, czwartą omijam, na piątej zostaję. Zostaję do jutra wierząc, że ani Santa Rosalia, ani Alaska mi nie ucieknie, a ja spokojnie mogę kolejny raz wykorzystać to, co w dzisiejszej dobie jest najcenniejsze, a czego akurat ja mam pod dostatkiem (w takim pojmowaniu sprawy mogę czuć się bardzo bogatym) – czas. Czasu mam mnóstwo i chwała mu za to, bo właśnie mam zamiar wykorzystać go plażując, pływając i kajakując po jednej z najładniejszych zatok jakie kiedykolwiek widziałem. Nikogo to pewnie nie zdziwi jeżeli napiszę, że zostałem tu nie jeden, a dwa dni. Tak to prawda, dopiero drugi wschód słońca, malując różową farbą szczyty otaczających gór, wyrywa mnie znowu w drogę.

Do Santa Rosalia, do której wyjeżdżając z Loreto myślałem, że dotrę w kilka godzin, jak wynika w praktyce, nie docieram i w kilka dni. Z tego powodu, mimo że zostało mi zaledwie 50 kilometrów, nie staram się planować w jakim czasie je przebędę. Tym bardziej, że czeka mnie jeszcze atrakcja w postaci Oazy w Mulege. Oazy? Zdziwieni? Ja też czytając przewodnik byłem zdziwiony. Jednak jadąc coraz wyżej w góry i patrząc na zmieniający się dosłownie z kilometra na kilometr krajobraz, przechodzący odkąd zostawiłem za sobą Zatokę Conception i skręciłem w głąb lądu coraz bardziej i bardziej w pustynie, zrozumiałem w czym rzecz. Wokół mnie już tylko kamienie, pustynny pył od czasu do czasu wysokie kaktusy i nadzieja na oazę. Ta wita mnie już na przedmieściach Mulege, niewielką, niesamowicie kolorową osadą domków, chyba letniskowych, sezonowych, bo życia zbytnio tu nie widać. Napisy w języku angielskim i nazwiska na posesjach świadczą, że ten uroczy skrawek ziemi nad srebrzącą Rio Santa Rosalia, umiłowali sobie niechybnie bogatsi sąsiedzi z północy. I ja oczywiście od pierwszego wejrzenia też. Też, aczkolwiek nie na bardzo długo. Zjem śniadanie, spacerem zwiedzę całą okolicę i zmykam dalej.

5 km dalej, druga równie długa przerwa. Zatrzymuję się w sercu oazy (prawdziwej dżungli pośrodku pustyni) w niedużym, ale dosyć ruchliwym Mulege. Niepojęte jak tyle zieleni może zmieścić się w jednym niewielkim miejscu, poza którym jakby mieczem odciął nie ma dosłownie nic. Magiczne miejsce, magiczny moment mojej podróży, tym bardziej, że jak za dotknięciem magicznej różdżki, tak nagle jak się pojawił, tak nagle znika. Przejeżdżam dwa, może trzy kilometry i po zielonych palmach, krystalicznej wodzie, kolorowych kwiatach nie ma śladu. Dookoła ponownie tylko kamienie, pył i kaktusy.

Krajobraz nie zmienia się nawet po dojechaniu do położonej bądź co bądź nad morzem, ale otoczonej z trzech stron kamienistymi wzniesieniami Santa Rosalia. Nieciekawe, zubożałe miasto powstało w tym miejscu w 1868 roku tylko dlatego, że odnaleziono tu bogate złoża miedzi. Jak łatwo się domyśleć,  mimo szachowej zabudowy Santa Rosalia nie ma nic wspólnego z kolorowymi, kolonialnymi miasteczkami. Brak tu typowego rynku, brak bogatych XVIII – wiecznych kamienic, i wytwornej katedry. Za to dość wątpliwą atrakcją turystyczną są zrujnowane, zamknięte z powodu bankructwa w roku 1954 zakłady przemysłowe i sterczące nad czerwonymi dachami nieczynne już kominy.

Nie jestem zachwycony tym miejscem i gdyby nie to, że przede mną długa droga, a zatrzymać się i tak nie będzie gdzie pewnie bym tu nie został. Dodatkowo robi się coraz później, przeto z braku laku zostaję. Kręcę się trochę samochodem w poszukiwaniu w miarę fajnego miejsca do spania i odkrywam, że w centrum wcale nie jest tak źle. Niskie drewniane domki na tle urwistych zboczy (na których oprócz kaktusów dojrzeć można krzyże z porozrzucanych po nich cmentarzy), przypominają trochę westernową scenerię. Później, gdy zachodzące za górami słońce oblewa góry i owe krzyże  purpurą i całe miasto nuży się w blasku czerwieni, zaczynam odczuwać gęsią skórę na plecach. Następnego poranka mimo wszystko, a może z powodu wszystkiego (gór, drewnianych domków, cmentarzy i zachodów słońca ) postanawiam zagościć tu jeszcze jeden dzień. Spędzam go na skakaniu po stromych zboczach, celem przyjrzenia się Rosali z innej, wyższej perspektywy. Przy okazji zwiedzam, a chyba już kiedyż wspominałem, że bardzo to lubię, jeden z tych widzianych wczoraj cmentarzy. Cmentarz leży na samym szczycie górującego nad miastem wzniesienia i nieźle trzeba się natrudzić by doń dotrzeć. Wracając nie sposób nie zajrzeć do najcenniejszego zabytku miasta, do wybudowanego prawie w całości ze stali kościoła Santa Barbara. Jeżeli się słyszy, że coś jest prawie całkowicie wybudowane ze stali, to nie trudno się domyśleć, że konstruktorem musi być sam wielki Gustave Eiffel. I taka też jest prawda. Eiffel, skonstruował stojący przede mną kościół w 1884 roku z myślą o mającej się odbyć w Paryżu w 1889 roku światowej wystawie. Tej samej na której po raz pierwszy zaprezentowano „żelazną damę”, czyli wieżę Eiffla. Po wystawie wieża jako się widzi pozostała w stolicy Francji, wywołując zresztą nieliche protesty mieszkańców, a kościół Santa Barbara z nieznanych mi przyczyn trafił na Avenide Obregon w Santa Rosalia, gdzie właśnie stoję.

Reszta dnia upływa trochę przy czytaniu, trochę przy pisaniu i ani się człowiek nie zorientował jak ponownie ciemność zawładnęła miastem, tym razem nie wywołując wczorajszych emocji. Następny świt i pierwsze wyłaniające się zza oceanu promienie ponownie zastają mnie w drodze.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł