Dzisiaj rozpoczynam bodajże najtrudniejszy, a mam nadzieje, że i równie ciekawy odcinek przez Półwysep Kalifornijski. Przede mną dwa, może trzy dni przebijania się przez najwyższe, sięgające 3000 metrów partie gór, pustynie i półpustynie porośnięte jedynie kaktusami. Jedynie kaktusami, ale za to jakimi hoho – podobno tylko tu można takie spotkać. Poza tym nie będzie nic. Żadnych miast, żadnych sklepów, żadnej cywilizacji. Jedne co będzie to prawdopodobnie będzie ciężko. Szczęściem nie tak od razu. Pierwsza część drogi prowadząca od Zatoki Kalifornijskiej do wybrzeża Pacyfiku, czyli przecinająca półwysep ze wschodu na zachód, nie powinna być jeszcze aż tak uciążliwa. Aczkolwiek pewnie już też trochę kręta i górzysta, ale raczej mało stresująca. Prawdziwa wspinaczka, sądząc po mapie, zacznie się dopiero od leżącego nad oceanem Guerrero Negro i tam pewnie będzie trochę stresu. Nie ma jednak co martwić się na zapas. Będzie jak będzie i jest jak jest. A jest cudnie. Póki co pięknym wschodem słońca, opuszczając Santa Rosalia, żegnam się z Zatoką i odbijając gwałtownie na zachód w kierunku wyłaniających się gór, pozostawiam ją za sobą. Za godzinę powinienem dotrzeć do San Ignacio, ostatniej jak mniemam ostoi cywilizacji przed przeciwległym wybrzeżem. San Ignacio małe z 700 mieszkańcami pueblo zostało w roku 1728 założone jako misja przez jezuitę Juana Bautiste Loyanda. Z tamtego okresu pozostał do dziś pokaźny kościół, w zupełnie niezłym stanie, nieźle zachowane zabudowania byłej misji i przepiękne ogrody. Wszystko to zwiedzam zaraz po śniadaniu, które serwuję sobie na dziedzińcu miasta wprost przed wspomnianym kościołem.

Do Guerroero Negro jedzie się faktycznie niezbyt uciążliwie. Wprawdzie jest trochę podjazdów i zjazdów, czasami trafi się jakiś zakręt, od czasu do czasu zamajaczy w oddali wierzchołek jakiejś uroczej górki, sporadycznie wojsko (chyba bardziej dla zabicia czasu niż z obawy przed jakimś zagrożeniem), zatrzyma z rzadka jadący samochód,  poza tym nic. Taka pustka i nuda, że aby moje opisy nie przypominały radiowej transmisji z mistrzostw świata w szachach ominę tę część i przeniosę się od razu nad wybrzeże oceanu. A tu to tak. Tu od razu coś innego. Trochę wody i zupełnie inny świat. A to palmowe zagajniki, a to jakieś plaże i bijące o nie fale, a to jedno i drugie równocześnie. Pojawiają się też miasteczka i turystyczne kurorty z wielkimi hotelami i drogimi butikami. Właśnie taki się znalazł i nawet przez chwilę myślę by się tu zatrzymać na noc. Jednak jakoś te czyste ulice, wypieszczone skwery i zasłaniające morze hotele nie przekonują do tego pomysłu. Wjechawszy do jednego z takich kurortów nawet się pogubiłem i trochę trwa zanim z kłębowiska uliczek, wijących się między restauracjami, sklepami i hotelami odnajduję tę, która wyprowadza mnie z powrotem z turystycznego raju na drogę w kierunku Ensenady, czyli dalej na północ.  Linią brzegową jadę jeszcze kilkanaście kilometrów i zanim znowu wjadę w górzysty, pustynny teren, zjeżdżam na nocleg, na pobocze w jakimś niewielkim cichym miasteczku.

Pobudka dzisiaj równie wcześniej jak co dzień. Do Ensenady jeszcze sporo drogi, a stojące przede mną ściany gór nie wróżą bym się z tą odległością uporał „ruk cuk”. Wyruszam jeszcze przed świtem. Dla obieżyświata na kółkach nie ma nic przyjemniejszego niż samotna jazda zupełnie odludną drogą o wschodzie słońca. Właśnie tak mam. Wjeżdżam coraz wyżej. Kręcę się coraz bardziej. Okolica, mimo że tak samo pustynna jak wczoraj do południa, już nie taka nudna. Rozległy krajobraz upstrzony kaktusami, jak dorodna świąteczna babka rodzynkami, sprawia, że w końcu jest na czym zawiesić oko, a i wysiąść, przyjrzeć się, dotknąć, sfotografować i może nawet zrobić to co w zwykłych warunkach czynić pod drzewem się zwykło. Tym bardziej, że owe rosnące tu wielkie, kilkumetrowe kaktusy niespotykane są w żadnej innej części świata. Droga za sprawą tej egzotycznej, pustynnej flory robi się tak urokliwa, że całkowicie pochłonięty jej pochłanianiem, przez chwilę zapominam, że jestem zupełnie sam, gdzieś na jakimś pustynnym odludziu. Z błogiej euforii otrząsam się dopiero wraz z pojawieniem pierwszych zabudowań. Kamienna pustynia z niewyobrażalnymi kaktusami została nie wiedzieć kiedy za mną, a ja dojeżdżam do małego miasteczka El Rosario, gdzie prawdopodobnie trzeba będzie zatrzymać się na popas i na nocleg. Za ogrodzeniem stacji benzynowej, osłonięty od wiatru, znajduję w sam raz to czego szukam. Tu będzie dzisiaj mój nocleg – wyrokuję i przygotowuję się do snu.

Brrr jak zmarzłem. Mam tylko lekką kołderkę tzn. koc w poszwie, a tu dzisiaj w nocy okrutna zimnica panowała. Jak widać na mapie, a czuć na skórze Zwrotnik Raka w zawrotnym tempie zostaje gdzieś na południu. To już będzie jakieś 900 km jakeśmy się rozstali. Cóż – tropiki za mną, a Alaska przede mną. Czas zmieniać odzież, a i puchowy śpiwór przyjdzie niedługo wyciągnąć. Ale chyba niepotrzebnie wybiegam wprzód, skoro czytelnik domaga się relacji z tego co tu i teraz. A teraz jest stacja benzynowa, na którą dotarłem wczorajszego wieczora po przejechaniu prawie 600 km przez pustynię i kaktusową dżunglę, śniadanie z bardzo gorącą (by się ogrzać) kawą i czym prędzej wyjazd z zimnych górzystych terenów w kierunku ostatniej stacji przed granicą z USA – nadmorskiej Ensenady. Droga z górki, droga prosta jak z bicza strzelił i chociaż już znacznie mniej egzotyczna, ale w dalszym ciągu urokliwa pozwala nieco się zrelaksować. Jadę niespiesznie, rozglądam się ciekawie, dwa czy trzy razy zarządzam postój i ani się spostrzegam jak jestem prawie na miejscu. Prawie, bo przed samą Ensenadą drogowskaz informuje, że zaledwie 5 km w lewo jest Zatoka San Quintin. Mam jak zwykle sporo czasu i ochotę trochę odsapnąć od kierownicy przeto czym prędzej wrzucam migacz w lewo i zbaczam z trasy. No pięknie. Duży, strzeżony parking nad samym brzegiem zatoki to niewątpliwie miejsce, na którym spędzę parę dni. Już wkrótce okazuje się, że wcale nie jestem tu tak całkiem sam, jak myślałem. W ciągu dnia, a szczególnie rano rojno się robi od takich podobnych do mnie, szukających spokoju  i takich, co to śladami Hamingwaya zażyć chcą przygody na ocenie w poszukiwaniu wielkiej ryby. Ci pierwsi (wśród nich są także niemieccy motocykliści, którzy zwabieni moimi aacheńskimi rejestracjami podjeżdżają na kurtuazyjną wymianę zdań) posiedzą, podumają, pozachwycają się pięknem natury i odjeżdżają. Ci drudzy są jeszcze krócej. Z ogromnymi wędkami i jeszcze większymi nadziejami na wielki połów, wsiadają skoro świt na wynajętą łódź (prawie wszyscy w okolicy trudnią się tu organizowaniem wypadów na ocean) i tyle ich widać. Wracają wieczorem, w większości bez nadziei i bez wielkiej ryby, wsiadają do swoich wielkich aut i tyle ich widać. Jedynie ja zostaję. Trochę biegam, trochę czytam, trochę zwiedzam okolice, a najbardziej to nie robię nic tylko degustuję się ciszą, spokojem i pięknymi widokami. Na takie chwile trzeba po prostu mieć czas i nie wolno go nie wykorzystać. A Alaska? Alaska pewnie nie ucieknie.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł