Do Ensenady, miasta położonego zaledwie 130 kilometrów od granicy z USA przybywam po długim leniuchowaniu w Quinicie, 12 kwietnia po południu. Tak ni w pięć ni w dziewięć. Za późno by dalej ciągnąć aż do granicy, bo z doświadczenia wiem, że na granicach powinno się być rano. Jakoś zawsze wtedy wszystko sprawniej idzie, a i po przekroczeniu granicy ma się czas by przed wieczorem przynajmniej trochę się w nowym państwie zaaklimatyzować. Z kolei jechać na granicę meksykańsko-amerykańską, o której tyle to przeróżnych, nierzadko mrożących krew w żyłach opowieści się słyszy jutro rano, a będzie to 13-ty, też jakoś głupio. Jak już kiedyś wspominałem, z racji solidnego wykształcenia i niezłego obycia życiowego, nie wierzę w przesądy, zabobony i inne takie, ale na wszelki wypadek też zanadto z nimi nie igram ;-). Szybka decyzja – do Stanów ruszam 14-tego, czyli mam półtora dnia na poznanie ostatniego miasta na kalifornijskim półwyspie i ostatniego w tym etapie jazdy przez Meksyk. (Następny etap rozpocznie się po powrocie z USA od strony Zatoki Meksykańskiej).
Miejsce do parkowania, a jednocześnie do mieszkania i spania znajduję jak zwykle przy stacji benzynowej, prawie w centrum miasta, niedaleko morza. Mieszkanie przy stacji ma oprócz jedynej wady, że nocą bywa głośno, co mi akurat nie bardzo przeszkadza, same zalety. Stacje w Meksyku są chronione przez firmy ochroniarskie. Zatem ja, będąc w pobliżu automatycznie też jestem chroniony. Czasem naturalnie jeden czy drugi ochroniarz zorientuje się, że chroniąc coś poza kontraktowo może przy okazji zarobić na jakieś piwo. Podchodzi wtedy, niby to zapytać jak się czujesz, skąd jesteś, dokąd jedziesz itp., a przy okazji coś tam wspomni, że ciepło i pić się chce, albo że rodzina i w domu dużo dzieci czeka lub coś w tym stylu. Naturalnie w takich wypadkach, które nie są nagminne, zawsze szybko domyślam się o co chodzi i ku uciesze ochroniarza, niewielkim napiwkiem wspieram jego starania. Obaj jesteśmy zadowoleni. On bo ma na piwo, ja bo teraz jestem w 100% pewny, że spokojnie, bez lęku o mój dobytek mogę ruszyć w miasto.
No tak, ale Ensenada to prawie 300 tys. kolos i nie bardzo wiadomo dokąd iść. W przewodniku też niewiele można znaleźć. No cóż – ruszam na tak zwanego nosa w nadziei, że znajdę gdzieś punkt informacji turystycznej. Zanim połapałem się w plątaninie ulic i odnalazłem właściwy kierunek w kierunku morza, poczyniłem niezwykłą obserwację. Czy związek to ma z bliskością USA (w innych częściach Meksyku tego nie zauważyłem) czy z innym niejasnym mi zjawiskiem, nie wiem, fakt jednak, że wszystkie, a jest ich mnóstwo, napotkane apteki w niewyszukany sposób reklamują wszelkie farmaceutyki poprawiające sprawność seksualną. Meksykanie jako naród latynoski, słynący z gorącej krwi pewnie w tej materii problemów ani kompleksów nie mają. Turyści, których nie ma tu zbyt wielu pewnie nie są odbiorcą zakrojonej na tak wielką skalę reklamy. No to kto? Czyżby faktycznie Amerykanie? No tak – stres, pogoń za pieniądzem, brak czasu na relaks – patrzcie i słuchajcie koledzy z Europy czym to się kończy. Oczywiście to tylko moje dywagacje, nie poparte żadnymi dowodami, ale przyznacie, coś w tym jest, że skoro im bliżej granicy ze Stanami tym więcej viagry w sprzedaży. Zostawiam ten temat, bo właśnie dotarłem do skweru nad oceanem, a jak jest ocean to zaczyna być ładnie. Skwer z głowami chlubnych synów narodu i nie tylko, bo z boku jawi się dumnie wyprężona sylwetka bohatera pierwotnych mieszkańców tych ziem. Mnóstwo barów z owocami morza w przeróżnej postaci. Portowe uliczki pełne straganów. Muzeum historii miasta z fantastycznym wprost ogrodem, zabytki pamiętające XVIII stulecie. Wszystko to sprawia, że absolutnie nie żałuję decyzji o pozostaniu choćby na chwilę w Ensenadzie. A jak dodam, że przypadkowo dowiedziałem się o jeszcze jednej „światowej atrakcji”, którą pozostawiam na jutro, to już w ogóle jestem szczęśliwy. Szukając informacji turystycznej i błąkając się po wyżej wymienionych miejscach dotarłem do przystani, przy której właśnie zacumował olbrzymi pasażerski statek z tych, co z kilkoma tysiącami ludzi na pokładzie przemierzają wszystkie wody świata wzdłuż i wszerz, zatrzymując się na chwilę tu i ówdzie. Taki to właśnie kolos przystanął w Ensanadzie i łącząc się trapem z lądem wypuścił na brzeg owe kilka tysięcy turystów. Wiadomo, że każdy kto w mieście robi jakikolwiek biznes ma nadzieję uszczknąć choćby parę dolarów czy to na lodach, czy na pamiątkach, na jedzeniu lub przynajmniej jednym drinku, z któregoś z tych właśnie wysiadających. Pierwsi, którzy próbują dorwać się do portfeli są rzecz jasna taksówkarze. Ofert mają sporo. Objazd po mieście, dowóz do którejś z odleglejszych, a lepszych restauracji lub wycieczka do la Bufadory. To mnie zaciekawiło. Udaję znudzonego turystę, podchodzę do taksówkarza i wypytuję. A co to jest? – tutaj profesjonalnie dostaję do wglądu plik zdjęć z tryskającą z oceanu wodą. La Bufadora to bardzo rzadkie na świecie miejsce, gdzie z głębin oceanu tryska na wysokość około 30 metrów podwodny gejzer. A gdzie to jest? – a tam jakieś 20 kilometrów za miastem trzeba odbić na Półwysep Punta Banda. A droga dobra? – Dobra. A ile kosztuje? O!!! Zdecydowanie za drogo. Wszystko już wiem, pojadę jutro sam. Wprawdzie jutro 13-ty, ale przecież wspominałem, że nie jestem przesądny. Okazuje się, że nie 20, a spokojnie 40 km fantastycznej, prowadzącej na drugą stronę wysokiej góry, dzieli mnie od platformy widokowej La Bufadora. Nauczony doświadczeniem, że na wysoce turystyczne miejsca należy przybywać bardzo wcześniej, bo im później tym tłoczniej, stawiam się na miejscu już o 9 rano. Parkingi (wnosząc po wielkości i ilości, przygotowane są na wielkie rzesze publiki) jeszcze prawie puste, wiec parkuję na tym najbliżej wejścia. Wejścia zdawałoby się nie do cudu natury, ale cudu konsumpcji. Długa asfaltowa droga, gęsto zastawiona straganami z wszystkim czego normalny człowiek w normalnych warunkach nigdy by nie kupił, a turysta na urlopie jak widać tak. Teraz jeszcze nie ma tłoku więc udaje mi się w miarę szybko, nie bacząc na zaczepki, chcących mi sprzedać cokolwiek handlarzy, przebyć tę niezmiernie ciężką trasę. Aż strach pomyśleć co się tu będzie działo w południe i później. Nie myślę, bo oto właśnie dotarłem do krawędzi, zza której z kilkuminutową częstotliwością tryska w niebo potężny gejzer. Przyglądam się temu niecodziennemu zjawisku z boku, potem wdrapawszy się kilka metrów na skalny blok, z góry, potem jeszcze raz z dołu i jeszcze raz i jeszcze i ciągle mi mało. Och jak ja uwielbiam tego typu spektakle z wodą w roli głównej. Wodospady, gejzery, spienione rzeki, falujące oceany – mógłbym się temu przyglądać w nieskończoność.
Nieskończoność w tym przypadku, na cudownej La Bufadorze kończy się krótko po południu i wczesnym wieczorem (wracałem wolno, stając na każdym możliwym parkingu i przyglądając się znikającym w dole spokojnym wodom oceanu) stawiam swój jeżdżący domek na starym miejscu pod stacją benzynową. Ostatnia meksykańska pikantna kolacja, szybkie sprz
ątanie samochodu, by jutro na granicy wszystko było very good i szybko spać. Planuję wyjechać skoro świt.