Budzę się w nocy bardzo podekscytowany. To już dzisiaj. Dzisiaj, za parę godzin mam przekroczyć granicę do „Nowego  Świata”. Świata, o którym od czasu dzieciństwa tyle się nasłuchałem, bo to przecież ojczyzna Winetou, bo to kraina poszukiwaczy złota, bo to rewolwerowcy z Dzikiego Zachodu, bo to easy rider i kultowa droga 66, bo to Grand Canion ,Yellowstone i Wodospad Niagara, bo to w końcu kolebka country, bluesa i rock&rolla. Oj wiele myśli kołacze mi się w głowie i nie pozwala spać – co też w tym „kraju wszelakich możliwości mnie spotka”? Przewracam się z boku na bok, próbuję zasnąć, ale nic. Nie da się. Mógłbym wprawdzie już teraz odpalić silnik i w środku nocy ruszyć w kierunku granicy, ale szkoda mi trochę widoków, jakie jeszcze prawdopodobnie czekają mnie na moim ostatnim meksykańskim odcinku. Z dwóch możliwości dotarcia do USA wybrałem tak zwaną „drogę wina” prowadzącą do granicznej miejscowości Tecate. Tak bardzo pogrążam się w rozmyślaniach jak to też może wyglądać winna droga, że nie wiedząc czy to pod wpływem owego wina czy też nagłego znużenia w końcu zasypiam.

Po ponownej pobudce już bez zwłoki odpalam i ruszam. Droga, na której co jakiś czas pokazują się tak zwane bodegi, bogate przy nich haciendy i kolorowe winnice, jest wprawdzie ładna, ale nie tak malownicza jak w moich snach. Zatem szybko, bez zatrzymywania pokonuję niedaleki, bo zaledwie 130 km dystans i w niecałe dwie godziny docieram do Tecate. Tu ostatnie tankowanie, do kanistrów też, bo to kto wie jak to w tych Stanach wygląda z dieslem? Oni tam wszyscy podobno tylko na benzynie jeżdżą, zatem na wszelki wypadek tankuję do pełna. Teraz już tylko granica. Minę, choć sam się nie widzę, mam pewnie nietęgą, bo odkąd pojawił się szyld ”granica”, to pojawił się jakiś lęk. Było nie było zbliżam się do jednego z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Granica meksykańsko-amerykańska, słynąca z najokrutniejszych historii o narkotykowych kartelach, mafijnych interesach itp. Wszystkie te zasłyszane nie wiem gdzie opowieści, jak złe duchy ogarniają mój umysł i czuję, że pod ich wpływem robię się coraz bardziej nerwowy. Co chwilę spoglądam we wsteczne lusterka czy aby ktoś nie siedzi mi na ogonie lub czy nikt nie próbuje podłożyć mi c z e g o ś pod samochód. Istna paranoja. Widzę, że nic się nie dzieje, nikt do nikogo nie strzela, nikt nikogo nie goni, nikt nie zwraca na mnie żadnej uwagi, a jednak umysł tylko pod wpływem tego co słyszał wariuje. Dopiero w kolejce do samego przejścia nieco się uspakajam. Przede mną pięć aut i żadnych ludzi. Totalny spokój. Jak sobie przypomnę wszystkie granice w Środkowej Ameryce od Panamy począwszy, a na Gwatemali skończywszy, z ich rozgardiaszem, handlem i niewyobrażalnym chaosem to to tutaj to jakby powiedział dozorca z filmu „Dom” jest –„jak bułka z masłem na śniadanie.” Zielone światło. Podjeżdżam.  „Good morning ser”, na tym moja znajomość angielskiego się kończy. „Good morning” – proszę zjechać na tamten pas, bardziej widzę niż rozumiem, bo pan w mundurze energicznie macha w kierunku, w którym mam jechać. Teraz się zacznie – myślę. Kontrola celna, kontrola antynarkotykowa i kto wie jaka jeszcze. Na samo wspomnienie kontroli, jakie miałem przeskakując z Kolumbii do Panamy aż jeży mi się skóra. Stoję, czekam. Nikt się mną nie interesuje. Zupełna cisza i spokój. Czy aby faktycznie jestem na tej, tak często opisywanej w mediach granicy? Sądząc po napisach – tak. W końcu po paru minutach przychodzi kolej na mnie. Widać tak wyluzowałem, że zapomniawszy iż mundurowi na całym świecie to bardzo poważne, nie mające poczucia humoru osobistości wzięło mnie na żarty i na pytania – broń? – narkotyki? – porno?  odpowiadam – „No thanks, don’t need”, przypominając sobie jak na innych granicach trzeba się było odganiać od handlarzy mówiąc to samo tylko po hiszpańsku – „no gracias, no nesesito”. Sierżant chyba nie poczuł bluesa, a myślałem, że w Stanach wszyscy czują, bo z jeszcze groźniejszą miną powtarza –broń? – narkotyki? – porno? No dobra – myślę,  znaczy nie sprzedajesz, tylko chcesz kupić. Odpowiadam zatem zgodnie z prawdą  – „don’t have”. Widać ku jego zadowoleniu, bo się rozpromienia i przechodzi do pytań o coś znacznie gorszego niż owa broń i narkotyki. Masz żarcie? Owoce? Mięso? Oni tu wszyscy mają na tym punkcie jobla. Pamiętacie jak w Argentynie wyrzucali mi jabłka i jajka? I potem na wszystkich innych granicach jedynie co wzbudzało największy niepokój celników to żarcie. Mam. odpowiadam. Po wczorajszym obiedzie zostały mi dwa karminadle, czyli kotlety mielone, które podsuwam mu pod nos, bo jeszcze fajnie pachną i za pomocą paru znanych angielskich słów tłumaczę, że to typowy polski dinner. Powąchał, pokiwał głową i pewnie uznał, że moje karminadle nie zaszkodzą bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych, bo machnąwszy ręką mruknął OK i wpuścił mnie razem z kotletami. W Stanach, jak się okazuje już na wstępie, wszystko jest możliwe.  Całość odprawy, łącznie z wbiciem stempla do paszportu pozwalającego na 90 – dniowy pobyt, trwa około 10 minut. Po takim właśnie czasie mijając podniesiony szlaban wjeżdżam do „Nowego Świata”.

Szeroka droga, szyld z napisem California, za nim drugi informujący, że do San Diego mam zaledwie 38 km i możecie wierzyć lub nie, ale piosenką The Eagles „Hotel California”. Już po dziesięciu minutach jazdy wiem co w Stanach na pewno jest fantastyczne. Radio. Hit za hitem aż chce się jechać. No to jadę niezmiernie zadowolony, że tak gładko wszystko poszło na granicy, że taka fajna muza i w ogóle, że tak fajnie i nagle trach! Jak bomba spada na mnie myśl, że przecież przez ten szybki wjazd do USA zupełnie nie pomyślałem, że przecież nigdzie nie było odprawy meksykańskiej, a co za tym idzie nie mam w paszporcie stempla, że opuściłem ten kraj. Gdybym do niego nie chciał wracać nie byłoby problemu, ale ja jednak muszę po powrocie z Alaski i obejrzeniu Stanów jeszcze tam wjechać i może być cyrk. Trudno – trzeba wracać. Samochód zostawiam na parkingu pod sklepem, a sam z dokumentami idę do meksykańskiego biura emigracyjnego po ten nieszczęsny stempel. Minutka, cak cak wszystko przybite, wracam do samochodu, a tu…..! Oczom nie wierzę, uszom nie słyszę. Nie wiadomo, jak, skąd wyrasta przede mną ogromny jak Arnold Schwarzeneger, czarny jak wszystkie te karabiny, które na nim wiszą żołnierz i powiada – stop.Tędy do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej chłoptasiu nie wejdziesz. O żesz kurcze. Dramaturgia wzrasta, jak po pokazaniu paszportu z nowiutką amerykańską wizą turystyczną, twarz żołnierza nawet nie drgnie. Znaczy się jestem w Meksyku, samochód jest w Stanach i nie bardzo wiadomo co dalej. Wracam do Meksyku, bo widać z owym stojakiem na karabiny i tak się nie dogadam i to nie dlatego, że nie znam języka, a dlatego, że on w ogóle mnie nie słucha. Ma rozkaz nikogo nie wpuszczać i tyle. Jakimiś krętymi chodnikami docieram w końcu do sali odpraw i po raz drugi tego dnia nachodzi mnie lęk. Wpuszczą czy nie wpuszczą. Podchodzę do celnika. Ten świdruje mnie swoimi małymi oczkami, czując pewnie jakiś przekręt. Gość bez bagażu z dzisiejszym stępem wjazdu do USA znowu jest na granicy? Jakiś podejrzany typ – myślę, że on tak myśli i wytrzymując jego wzrok na sobie, czekam. Jeszcze raz sprawdza paszport, jeszcze raz lustruje my face i w końcu pada sakramentalne – go! I po raz drugi w ciągu zaledwie godziny przekraczam granicę Stanów. Welcome to USA.

Jestem w USA, jestem w Kalifornii. Pierwsze dwie rzeczy, które od od razu rzucają się w oczy i które zdecydowanie odróżniają Stany od Meksyku, na korzyść tych pierwszych to to, że a) nie ma topów, czyli leżących wzdłuż drogi ograniczników prędkości, które przez ostatnie 8.000 km dały mi nieźle w kość i b) muzyka w radiu. W całej Ameryce Południowej grają i owszem fajnie, ale ile można słuchać piosenek o miłości w rytmie salsy??? Słucham przez ostatnie prawie trzy lata i wierzcie mi, że corazon (serce) i amore (miłość) zaczyna mnie mdlić. Nic dziwnego, że amerykański rock ‘n’ roll , blues i stary dobry rock elektryzuję mój mózg do tego stopnia, że trzymając kierownicę zaczynam niczym faktyczny easy rider, nie zważając na mijające mnie samochody, podskakiwać, potupywać i pogwizdywać. Na dodatek, jakby tego wszystkiego było mało, pierwsza piosenka, którą wita mnie Kalifornia to „Hotel California” The Eagels. Można sobie zatem z łatwością wyobrazić w jakiej atmosferze i jak szybko mijają mi pierwsze kilometry w kraju wszelakich możliwości i z jakim impetem i łomotem spadam na pysk po dojechaniu do San Diego,gdzie zaczynają się pierwsze schody.

 

Schód pierwszy – parking. Od początku mojej wyprawy, przez całą drogę, czyli od Argentyny po Meksyk, parkowanie nie stanowiło większego problemu. Bardziej niż nad tym czy wolno czy nie zastanawiałem się nad tym czy jest bezpiecznie, czy w pobliżu jest woda lub ewentualnie jakiś sklep.  Po sprawdzeniu powyższego po prostu przyklejałem się do krawężnika i spałem. W kraju tzw. cywilizowanym sprawa jest zupełnie inna. Znalezienie miejsca do parkowania urasta do nie lada wyczynu, zwłaszcza że niedostosowanie się do obwiązujących zakazów, nakazów i poleceń kończy się zwykle no może nie śmiercią lub kalectwem, ale w najlepszym wypadku kilkuset dolarowym mandatem, a w najgorszym utratą samochodu. Przejeżdżam całe downtown z wszystkimi jego odnogami i nic. Tu nie wolno, bo tylko dla mieszkańców, tam nie można bo totalny zakaz parkowania itp. Itd. – zresztą sami wiecie, bo w europejskich miastach wcale nie jest lepiej.

Zrozumiałe więc, że aż krzyczę z zachwytu gdy po 1099-tym skrzyżowaniu, po prawej stronie odsłania się pusta ulica. Wjeżdżam, chcę parkować i w tym momencie zauważam, że radość ma przedwczesną jest. Szyld, który dopiero teraz widzę informuje, że prawa strona ulicy, czyli ta na której właśnie stoję jest sprzątana we wtorki między 14 a 22 i z tego powodu nie może być zastawiona. Dzisiaj jest wtorek między 14 a 22! Jadę dalej. Takie informujące o datach i godzinach sprzątania ulic szyldy będą mi już towarzyszyć do końca mojego pobytu w USA.  Szybko się do nich przyzwyczajam.

Trwa jeszcze trochę zanim w końcu przy parku Balboa, jako że zaczyna już lekko szarzeć i większość odwiedzających wraca właśnie do domu, znajduję odpowiednią lukę na mój domek na kółkach i po sprawdzeniu, czy aby czegokolwiek nie przegapiłem i na pewno mogę tu stać równiutko parkuję przy krawężniku. Gaszę światła i po raz pierwszy czuję się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej jak w domu.

Schód drugi – zakup karty SIM. Niektórzy zapewne pamiętają, jak spacerując po Creel w Miedziowym Wąwozie w Meksyku poznałem Andrzeja i Jurka z San Diego. Tym, którzy pamiętają nie będę zatem przypominał, a tych którzy nie wiedzą o kim mowa odsyłam do jednego z poprzednich artykułów pt. „Creel”. Zarówno od jednego jak i od drugiego posiadam numer telefonu. Otrzymałem je wraz z gorącym zaproszeniem do odwiedzin, gdy już zawitam do San Diego. Właśnie zawitałem, a zadzwonić nie mogę. Meksykańska karta przestała działać bezpośrednio na granicy, a amerykańską, jak się okazuje, nie jest tak łatwo zdobyć. Od początku mojej wyprawy, przez całą drogę, czyli od Argentyny po Meksyk, kupienie karty SIM nie stanowiło problemu. Szło się po prostu do kiosku, kupowało kartę, wsadzało do telefonu i już. Potem w razie potrzeby w takim samym kiosku można było kartę doładować i jak człowiek potrzebował to mógł być online. W kraju tzw. cywilizowanym sprawa jest zupełnie inna. Zakup karty SIM, zwłaszcza dla cudzoziemca urasta do nie lada wyczynu, szczególnie jeśli się nie mówi biegle po angielsku. Do nikłego zestawu słów jakie posiadam, dorzucam nowe, właśnie poznane – I’m looking for (szukam) i z takim bagażem wiedzy wyruszam do centrum w poszukiwaniu karty SIM. Cóż z tego, że nauczyłem się paru słów w tutejszym języku, jak w żaden sposób nie mogę tego wykorzystać. Tu w ogóle nie ma pieszych, no to i pogadać nie ma z kim. Wszyscy poruszają się samochodami, a tych przecież nie będę zatrzymywał. W stronę centrum idą na tak zwany azymut, orientując się po rosnących w górę domach. Jak słusznie mniemam – im domy wyższe tym centrum bliżej. A im bliżej centrum tym ludzi na chodniku przybywać zaczyna, no i w końcu mam okazję pogadać w tak zwanym języku obcym. Rozmowa jest bardzo krótka za to wyjątkowo treściwa. Widać w krajach cywilizowanych już się nie rozmawia, a raczej pokazuje. Na moje – Excuse me, I’m looking for a shop with Simkart – facet wyciąga z kieszeni iphona, coś w niego wstukuje, po czym pokazuje mi mapę z zaznaczoną na niebiesko drogą. Jeden rzut oka wystarcza bym wiedział, że po dwóch skrętach bez trudu dotrę do Telekomu, jednego z kilku operatorów na amerykańskim rynku. Tam będę się męczył dalej. Kończę naszą prawie milczącą konwersację najgrzeczniejszym z grzecznych „thank you”, w odpowiedzi słyszę „you are welcome” i pierwszy egzamin z angielskiego mam za sobą. Myli się wszakże ten, kto myśli, że w tym miejscu skończyły się kłopoty ze zdobyciem karty SIM. Te prawdziwe mają dopiero nadejść, równocześnie z otwarciem drzwi do Telekomu. Jeszcze się dobrze za mną nie zamknęły, a już pierwszy kłopot w postaci dystyngowanego, młodego, będącego pod krawatem, adepta sztuki sprzedawania typu jak najwięcej i jak najdrożej, wyrósł przede mną niczym 1000-letni dąb Bartek w Zagnańsku i nijak mi go ominąć. Nie mówiąc już o tym, że nijak mi mu wytłumaczyć, że nie potrzebuję nieograniczonej liczby bajtów, że nie potrzebuję darmowych rozmów po Stanach Zjednoczonych, nie wspominając po świecie. Problem polega na tym, że on chce mi sprzedać dużo i drogo, a ja chcę kupić mało i tanio. W końcu dostając to co chcę za jedyne 49 dolarów miesięcznie, podpisując kilka dokumentów, każdy formatu A4 i w ten sposób pokonuję następny stopień pomiędzy tzw. cywilizacją, a normalnością.

Zdaję sobie sprawę, że takich stopni do pokonania w kraju wszelakich możliwości, jeszcze parę mnie czeka. Jednak tu i teraz czuję się tak zdopingowany po pokonaniem tych dwóch, że inne mi póki co nie straszne. Z promienną twarzą, aczkolwiek z lekkim niepokojem, mijając drapacze chmur, wracam do parku Balboa, przy którym zostawiłem samochód. Czy aby na pewno niczego nie przeoczyłem? Czy aby na pewno nie było tam jakiegoś zakazu lub nakazu? Czy aby samochód będzie stał gdzie go zostawiłem? Czy nie będzie już odholowany? Takie myśli napadają mnie z znienacka. Ee głupie myśli. Wszystko zastaję w najlepszym porządku. Samochód jest, mandatu nie ma, miejsce wydaje się bezpieczne. Jest OK. Spokojnie mogę, po raz pierwszy na amerykańskiej ziemi, położyć się spać i próbować śnić swój american­ dream.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł