Pierwszy poranek pod amerykańskim niebem, budzi mnie pełen niespodzianek. O dziwo nic nie jest tak jak w filmach o Kojaku lub innych Rambo. Nigdzie nie widzę ani nie słyszę radiowozów ani karetek pędzących na sygnale, nigdzie nie widać naćpanej młodzieży z uniesionym środkowym palcem na znak, że wszystko fuck, nikt nie ucieka, nikt nie goni. Pełen spokój. Mogę zatem spokojnie, skoro już mieszkam koło parku, włożyć adidasy, koszulkę i iść biegać. Gdzie jak gdzie, ale w Stanach poranny jogging to prawie obowiązek. Po godzinnym bieganiu czas zająć się planowaniem najbliższej przyszłości. Do tej pory niewiele uwagi i czasu poświęcałem na planowanie, no ale w tzw. cywilizacji trzeba troszeczkę zmienić przyzwyczajenia i podporządkować się innym regułom.
No dobra – po pierwsze muszę zadzwonić do moich nowych przyjaciół, Andrzeja i Jurka. Może oni już coś zaplanowali o mnie beze mnie?
Andrzej zjawia się u mnie już w kilka minut po moim telefonie. Zabiera mnie, tzn. ja jadę za nim, do swojego samochodowego warsztatu, gdzie poznaję szanowną panią Andrzejową, przesympatyczną żonę Andrzeja – Ewę i paru innych znajomych. Wkrótce zjawia się Jurek. Teraz w komplecie możemy ustalić – co dalej. Mam wrażenie, że Andrzej z Jurkiem wręcz biją się o to kto i kiedy ma się mną zająć. Szczerze mówiąc jestem bardzo wzruszony tym nadmiarem troski i gościnności, ale trochę też skrępowany. W końcu stajemy na tym, że jedziemy z Andrzejem do niego do domu i pierwsze parę dni będę pod jego skrzydłami, a potem skorzystam z gościnności Jurka.
Andrzej mieszka na osiedlu willowym na wzgórzu kilkanaście kilometrów od centrum San Diego. Pięć domów od niego, na niewielkim placu, zostawiam swój dom, który wśród ogromnych, amerykańskich willi nie wygląda imponująco (to, że tu stoję parę dni będzie miało swoje konsekwencje, ale o tym później) i po chwili, już samochodem Andrzeja jedziemy zwiedzać miasto.
Jakaż to ogromna przyjemność zwiedzać miasto z przewodnikiem, a już z takim jak Andrzej to w ogóle rarytasik. Wchodzimy wszędzie gdzie tylko da się zajrzeć. Jest plaża, są nadmorskie bulwary. Andrzej idąc wzdłuż morza, a muszę w tym miejscu zaznaczyć, że Andrzej jest nie lada podróżnikiem i niejedno w świecie widział, bez przerwy powtarza – patrz Witek, tyle się człowiek najeździ, naogląda, a jednak najpiękniej ma pod domem. No i ma rację. Faktycznie jest pięknie.
Z plaży przenosimy się do centrum, potem na drugą stronę rzeki pod hotel, w którym zwykli nocować, odwiedzając San Diego, prezydenci, gubernatorzy i inne największe szychy świata. Przy hotelu jest park, a w nim ścieżka, którą codziennie rano będąc w San Diego biegał Bill Clinton. Pobiegam tu i ja – notuję w głowie, robię zdjęcie, żeby nie zapomnieć i wracamy.
W domu Ewa czeka już z obiadem. Wieczorem Andrzej zaprasza paru gości na spotkanie z polskim „podróżnikiem”. Trudno przyzwyczaić mi się do tej roli, ale trzymam fason. Jest parą kropel wina, są morskie i nie tylko opowieści i przede wszystkim jest muzyka. Jeszcze nie wspomniałem, że Andrzej jest znakomitym gitarzystą. A nie nie – wspominałem przecież jak spotkaliśmy się w Creel w Miedziowym Kanionie w Meksyku i jak wieczorem we współudziale Andrzeja wytworzył się niezapomniany gitarowy wieczór. Niektórzy pewnie pamiętają. Dzisiejszy wieczór w San Diego, podobnie jak tamten w odległym Creel, z pewnością przejdzie do tych niezapomnianych chwil. Tym bardziej, że samotna podróż przez świat nie często serwuje imprezy, w dodatku w gronie aż tylu wspaniałych ludzi.
Następny dzień również spędzam pod skrzydłami państwa Czerwińskich. Dzień niespodzianka. Razem z Ewą i Andrzejem wyjeżdżamy na oddalone o kilkanaście kilometrów ranczo Marka. Marek to przedstawiciel typowej amerykańskiej Polonii, czyli tej wywodzącej się z Podhala. Znaczy się Marek jest typowym góralem, a typowy góral to taki, który sam sobie wszystko potrafi zrobić. W posiadłości Marka to widać, słychać i czuć. Widać, bo własnoręcznie postawiona willa w kolorowym ogrodzie prezentuje się nad wyraz okazale. Słychać, bo z amfiteatru „Jaskółka” dobiegają już jakieś odgłosy strojenia gitar, a czuć bo z kuchni wydobywają się nad wyraz kuszące zapachy tego, czego na razie jeszcze nie ma na stole. Ale po kolei. Marek zaprosił Andrzeja z rodziną i przyjaciółmi, (czyli ze mną) i paru innych znajomych na … nie uwierzycie – na oczekiwanie na gołębie. Tak, tak, na gołębie. Marek jest bowiem od kilku lat zapalonym hodowcą gołębi, którym oczywiście własnymi rękami postawił taki gołębnik, że pewnie rzesza amerykańskich obywateli nie ma takich mieszkań, no i jak to hodowca co jakiś czas wypuszcza swoje pociechy na tak zwane loty. Dzisiaj właśnie wypuścił i teraz my w szacownym gronie amerykańskiej Polonii z kieliszkami schłodzonego szampana, ale broń Boże bez głośnych rozmów, by nie spłoszyć ptaków, oczekujemy na ich przylot. Wydawać by się mogło, że to nudne. Takie siedzenie i wpatrywanie sie w niebo? Mnie się też tak wydawało dopóki Marek nie wypatrzył na horyzoncie małego punktu, materializującego się z sekundy na sekundę w pierwszego powracającego do domu gołębia. Z podniecenia chcemy wszyscy naraz krzyknąć huuuura, ale gospodarz błyskawicznie gromi nas wzrokiem i usadza na miejscu. Jako się rzekło trzeba być cicho. Ptaków płoszyć nie wolno, a one tu dzisiaj najważniejsze. Za chwilę nadlatuje następny i następny, a nam za każdym razem chce się krzyczeć i krzyczeć. O jeeeest! O taaam! Emocjom dopiero możemy dać upust, gdy nad nami pojawia się i krąży jastrząb. Teraz tak – komenderuje Marek. Teraz możecie krzyczeć i płoszyć. Krzyczymy, płoszymy i tym bardziej się cieszymy, gdy po przepędzeniu intruza nadlatują następne gołębie.Wszystkie szczęśliwie wracają do domu, a Marek dumny otwiera następną butelkę szampana i zaprasza na salony. Tu na talerzach oczekuje już to co przed chwilą tak świetnie pachniało. To jeszcze nie koniec niespodzianek, nie koniec amerykańskiego snu. Po zaspokojeniu głodu przenosimy się na sjestę do ogrodu, do amfiteatru „Jaskółka”. Jaskółka? Dlaczego Jaskółka. Już wyjaśniam. Jak się okazuje mamy z Markiem wspólnego znajomego, przy czym dla mnie to naprawdę tylko znajomy, któremu w 2005 roku organizowałem występ w Aachen, a dla Marka to nie tylko znajomy, ale prawdziwy przyjaciel. W dowód sympatii i przyjaźni Marek, oczywiście własnymi rękami, wybudował w ogrodzie amfiteatr i na cześć jednego z największych jego przebojów, nazwał Jaskółka. Teraz już wiadomo o kim mowa? Oczywiście – ikona polskiego bluesa, współzałożyciel zespołu Blackout (razem z Tadeuszem Nalepą) Stanisław Guzek vel Stan Borys. Ma tutaj Stan Borys odcisk swojej dłoni w kąciku gwiazd i pewnie ma tutaj swoje miejsce, do którego niczym owe Markowe gołębie zawsze wraca. Obok odciśniętej dłoni Stana widnieje jeszcze parę innych rąk. Wśród nich ku mojej radości jest też dłoń Andrzeja. To zobowiązuje. Andrzej z gitarą sadowi się na krześle i po chwili barwnym głosem i dźwięcznymi strunami dopełnia radości dzisiejszego dnia. Szkoda tylko, że jak w piosence, którą akurat śpiewa „End now the end is near …” teraz koniec dnia tez już jest blisko.
Wcale nie jest tak blisko jak przed chwilą mi się zdawało. Po powrocie czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka, tym razem nie tak przyjemna. Po pożegnaniu Andrzeja i rodziny (Andrzej cały czas uparcie zaprasza mnie bym spał u nich, a ja cały czas odmawiam, bo nie lubię rozstawać się z moim jeżdżącym domkiem), po krótkim dobranoc i do jutra rozstajemy sie na spoczynek. Ledwo przygotowałem się do snu, a tu nagle robi mi się w aucie dyskoteka w niebiesko-czerwonych kolorach. Przezornie spoglądam zza lekko rozsuniętych zasłon. Widok pięciu samochodów FBI i uzbrojonych po zęby policjantów poraża mnie tak, że padam jak śnięta ryba na ziemię i przestaję się ruszać. Pomny (pamiętam z różnych amerykańskich filmów) możliwych skutków spotkania z chłopakami z FBI, leżę na podłodze bez ruchu nie odpowiadając na pukanie do drzwi i głośne – FBI open you door! No dobra, ale ile można tak leżeć. Trochę głupio mi się robi. Stary chłop ze mnie, a zachowuję się jak dzieciak. Nic złego nie zrobiłem to czegóż tu się bać i tak bez sensu leżeć. Wstaję, wychodzę i widzę, że wielka ulga nie tylko na mnie, ale i na chłopaków spływa. Pewnie taż mieli nie lada problem. Domyślam się, że ktoś z okolicznych mieszkańców zadzwonił na policję, że jakiś dziwny facet od dwóch dni nocuje w okolicy, no i policja coś z tym fantem musiała zrobić. Przynajmniej dowiedzieć się who is who? No i teraz co? Przyjechali, wiedzieli, że ktoś jest w środku, ale skoro nie wychodzi to co robić? Strzelać nie bardzo, a olać też nie wolno. Rozumiem zatem tę ulgę, którą wychodząc zauważam w ich oczach. Zatrzymany energicznym „stop” w odległości około 2 metrów od najbliższego funkcjonariusza, w dwóch słabo mi znanych językach (to znaczy po angielsku i po hiszpańsku) spowiadam się jak na sądzie ostatecznym. Kim jestem, co robię itd. Wydaję się być bardzo przekonujący, bo stróże prawa pozwalają mi zostać do jutra. Na wszelki wypadek kredą zaznaczają datę i miejsce na asfalcie i oponie i wydaje się być po sprawie. W dowód ulgi i sympatii, aczkolwiek bardzo zmieszani, bo nie przywykli do takich gestów, nie oponują, gdy wyciągam do każdego rękę i życzę good night. Uściśnięcie kilku dłoni uzbrojonych funkcjonariuszy FBI na służbie to nie lada gadka dla mnie, a pewnie wielkie zaskoczenie dla nich. Teraz w końcu mogę spokojnie i bardzo bezpiecznie (wiem, że FBI ma mnie na oku) zasnąć.
Trochę mi się przeciąga pobyt w gościnnym San Diego, a tu czas mija i powoli muszę ruszać dalej. Niby to podróżując po świecie nie jestem ograniczony czasem i teoretycznie mam go sporo, ale bywają sytuacje kiedy muszę zacząć się z nim liczyć. Tak jest właśnie teraz. Nie, nie z tego powodu, że mogę za późno dotrzeć na Alaskę i na przykład z powodu ocieplenia klimatu zaczną topić się lodowce. Powód jest inny. W Los Angeles umówiłem się na spotkanie z córką i paroma znajomymi, którzy z Aachen wpadną do mnie na urodziny. Głupio by było nie odebrać ich z lotniska. A że nie lubię się spieszyć i dojeżdżać gdzieś na ostatnią chwilę (bo wtedy diabeł się cieszy) przeto powoli zaczynam myśleć o pożegnaniu pierwszego miasta w USA i skierowaniu się dalej na północ. Zanim to jednak nastąpi będę miał satysfakcję jeszcze przynajmniej jeden dzień spędzić z Jurkiem – umawiamy się na jutro. Na jutro, bo dzisiaj z Andrzejem mam jeszcze jedną rzecz do załatwienia. Pomyślałem, że będąc z Jennifer, moją córką, nad Grand Canionem i na kultowej drodze 66, fajnie by było objechać te strony na motorze. Do tego oczywiście potrzebny jest motocykl albo nawet dwa. Wypożyczenie nie wchodzi w grę ze względu na koszty. Może więc kupić coś fajnego, a potem sprzedać? Taki pomysł mi zaświtał i z pomocą Andrzeja ruszamy próbować go zrealizować. Dość szybko orientujemy się, że pomysł może i dobry, ale zbyt skomplikowany by go przeprowadzić – rejestracja, ubezpieczenie, koszt kupna itd.,itp. Stosunek satysfakcji do problemów zdecydowanie ujemny także daję sobie spokój, a resztę zaoszczędzonego czasu możemy poświęcić na poszwendanie się po miejscach, w których jeszcze nie byliśmy. Jedziemy na Mount Soledad.
Mount Soledad to wzniesienie nad San Diego, na które warto pojechać z dwóch powodów. Po pierwsze rozciąga się z niego fascynujący widok na miasto, po drugie warto zobaczyć miejsce na szczycie, poświęcone poległym w różnych wojnach amerykańskim żołnierzom. Na ogromnym, okrągłym pomniku widnieją fotografie oznaczone imieniem, nazwiskiem, datą urodzin i śmierci, oraz regionem świata, w którym owi młodzieńcy polegli. Przerażające jak dużo młodych chłopców oddało życie w obronie kraju, na który wszak nikt nigdy nie napadł. Czytam te wszystkie daty, przyglądam się twarzom i trudno mi stłumić wzruszenie.
Nad cokołem góruje ogromny krzyż. Krzyż jest dzisiaj przykryty białą płachtą. Pytam Andrzeja dlaczego? Myślałem, że jest restaurowany czy coś takiego. Okazuje się, że nie. Powód jest dużo bardziej skomplikowany. Pewien biegający często tędy adwokat innego niż katolickie wyznania, zaskarżył do sądu miasto, że krzyż na miejskim terenie stoi bezprawnie. W Stanach Zjednoczonych – jak mi tłumaczy Andrzej, tolerancja religijna, a precyzyjniej rozdział państwa od religii, polega nie na tym, że w sferze publicznej zabrania się wystawiania symboli religijnych (tak jak to ma miejsce w wielu europejskich krajach), a na tym, że jeżeli ktoś chce umieścić gdzieś symbol swojej religii to automatycznie musi się zgodzić na ustawienie w tym miejscu symboli innych religii. A tu tylko jeden krzyż i to na państwowej ziemi. Więc teraz albo trzeba było krzyż usunąć, albo pozwolić na postawienie innych symboli, co pewnie nie było w zamyśle stawiających pomnik. W trakcie sporu znalazł się człowiek, który odkupił od państwa część działki, na której stoi ów krzyż i w ten sposób , jako że teraz nie stoi on już na terenie państwowym, spór mógłby być zażegnany. Mógłby, gdyby nie to, że strona skarżąca dopatrzyła się nieścisłości przy sprzedaży i sprawa ciągnie się dalej. Do wyjaśnienia krzyż przykryto płachtą, by już nikogo w oczy nie kuł. Ot widać i za oceanem podobnie jak w Polsce, jest grupa ludzi, która nie ma większych problemów niż szukanie co by tu jeszcze spieprzyć. Ech lepiej się nie denerwować – lepiej postać sobie na krawędzi wzgórza i popatrzeć na piękny roztaczający się stąd widok. Zdecydowanie lepiej.