Z Jurkiem spotykam się zaraz po śniadaniu i bez zbędnych ceregieli i zastanawiania gdzie / co oglądać, jedziemy na stromy klif nad brzegiem oceanu. Dziwi mnie trochę ta spontaniczność. Jurek, a właściwie dr Jerzy Barankiewicz jest naukowcem, a ci zawsze kojarzyli mi się z ludźmi bardzo powolnymi. Takimi, którzy wszystko muszą przeanalizować, przemyśleć, zastanowić się, itp. i podjęcie każdej decyzji  trwa i trwa i trwa. A Jurek nie. Mimo wieku (od paru lat jest już na emeryturze) i tytułu przed nazwiskiem, zadziwia swoją energią i szybkością. Być może, druga poza biotechniką, pasja jaką są podróże, wyrobiła w nim takie cechy? Tym bardziej, że jak słyszę opowieści są to przeważnie podróże na własną rękę. Nie tak dawno na przykład jechał samochodem na Alaskę. Spał na tylnym siedzeniu, co o mały włos nie zakończyło się zamarznięciem, ale ani o jotę nie odstraszyło go od dalszych wypraw na własną rękę. Kiedy indziej penetrował na własnych nogach jeden z najgłębszych kanionów świata – Kanion Miedziowy w Meksyku. Tam właśnie miesiąc temu się poznaliśmy. Możemy zatem w drodze na klif opowiadać sobie wiele o świecie, bo każdy z nas wiele już go widział, ale mnie ciekawi jednak bardziej ta pierwsza pasja Jurka czyli biotechnika. Nigdy dotąd nie miałem okazji z nikim na ten temat rozmawiać. Przyznam, że czytać też niewiele było mi o tej dziedzinie dane, toteż tym bardziej, jako zupełny laik chłonę co pan doktor biotechnik i były dyrektor badań klinicznych w Molecular Research Center, Inc. (Cincinnati, USA) mi o tym nieznanym świecie opowiada. Cieszy mnie bardzo, że w trakcie tych opowieści o żmudnych badaniach i wielkich odkryciach co rusz pada wzmianka o innych wybitnych naukowcach, kolegach Jurka rodem z nad Wisły. Piotr Chołmczyński, który odkrył jeszcze w Polsce metodę kilkukrotnie szybszej niż to tej pory analizy DNA . Krzysztof Appelt, z którym Jurek współpracował przy odkryciu lekarstwa, zatrzymującego rozwój HIV. Smuci natomiast fakt, że wszyscy oni, żeby móc dokonać czegoś dla nauki, a i nie ma co ukrywać przy okazji i dla siebie, musieli wyjechać z Polski. Piotr Chołmczyński na ten przykład poza tym, że jest naukowcem jest jeszcze przedsiębiorcą, kolekcjonerem głównie polskiego malarstwa i oczywiście milionerem. Na takich to tematach mija nam czas i aniśmy się obejrzeli, a już jesteśmy na klifie. Dokładniej mówiąc jesteśmy na parkingu w połowie drogi na szczyt. A na górze łał! Nigdy nie wiem jak fonetycznie opisać rodzaj zachwytu?  Łał?  Czy och? A może och i ach? Nie wiem. Nie ważne. Ważne, że na górze jest tak, jak właśnie opisać nie potrafię. Na pewno jedno z najpiękniejszych miejsc. Pod urwistą ścianą klifu groźnie szumi ocean, przed nami rozciąga się widok na rozległe plaże, a wokół szumią sosny, pachną trawy i szczebioczą ptaki. W takim miejscu trzeba po prostu usiąść, zachłysnąć się naturą i trwać. Tak robimy. Niedługo wszakże, bo dalsze ścieżki wzdłuż klifu aż się proszą o spacer. Po górnej części, na której dochodzimy do starego zajazdu (dzisiaj coś w rodzaju muzeum), pamiętającego czas, gdy pędziły tędy końskie zaprzęgi (jesteśmy bowiem na byłej, jedynej drodze łączącej San Diego z Los Angeles), schodzimy w dół na plażę. Z tej perspektywy klif robi nie mniejsze wrażenie niż z góry.

Z przepięknej plaży spod wspaniałego klifu szybciutko przenosimy się do Balboa. Tak, tak tego samego parku, pod którym spędziłem pierwszą noc na amerykańskiej ziemi i który już pobieżnie zlustrowałem w trakcie porannego joggingu. Teraz przyjrzymy mu się dokładniej. Niewątpliwie potrzebne nam będzie sporo czasu, którego powoli zaczyna brakować. Park ten ze swoimi prawie 5 km kwadratowymi jest największym zielonym terenem nie tylko w San Diego, ale i w całej Kalifornii, a jak dodam, że w cieniu rozłożystych drzew kryje dziesiątki muzeów, wystaw i innych atrakcji to nie dziwi, że Jurek mocniej wciska pedał gazu.

W 1915 roku na  terenie Balboa organizowano światową wystawę, której ślady na trwałe wpisały się w krajobraz parku. Budynki, katedry i skwery (do złudzenia przypominają te hiszpańskie z XVII i XVIII wieku) tak naprawdę zostały wzniesione z myślą o wystawie na początku ubiegłego wieku. Świadomość, że mam do czynienia z falsyfikatami wyzwala we mnie pewien dystans do otaczających mnie zewsząd architektonicznych cacek, co jednak w żaden sposób nie ujmuje im piękna.

Zwiedzanie parku zaczynamy od International Cottages. To takie skupisko kilkudziesięciu domków reprezentujących różne kraje świata. Odnajduję te dwa najbardziej wypatrywane: polski i niemiecki. Jurek dokumentuje to na zdjęciu i ruszamy dalej w kierunku moim zdaniem najfantastyczniejszego miejsca w całym parku – Spanish Village – artystycznej wioski pełnej małych sklepików, w których lokalni artyści sprzedają swoje wyroby: rzeźbę, obrazy, ceramikę itp. Jurek mówi, że czasem odbywają się tu różne wystawy i warsztaty. Niestety tylko czasami i my dzisiaj nie mamy szczęścia na coś takiego trafić. Niemniej jak ktoś wyląduje w tych stronach, polecam by się wcześniej dowiedzieć kiedy takowe się odbywają, bo na pewno warto udział w takim wydarzeniu. A my co? Idziemy dalej. Po drodze zahaczamy o dość dużą palmiarnię, która pewnie na osobach nie bywających w dżungli wywiera spore wrażenie. Na mnie ciut mniejsze. Nie sposób  prawdziwej, dziko rosnącej natury, którą widziałem np. nad Amazonką, zastąpić nawet najładniej skomponowanym ogrodem. Za to muzea i wystawy sztuki robią duże wrażenie. To są właśnie takie miejsca, których nie znajdzie się pośród gór, wśród wodospadów, między wąwozami z rwącymi rzekami. By odwiedzić takie miejsca, trzeba wyjść z lasu i wpaść na chwilę do miasta. I to jest jedyna jego zaleta. Museum of Man umieszczone w charakterystycznym budynku ze strzelistą wieżą, przypominającym katedrę, Muzeum of Art w nowoczesnym oszklonym budynku i wystawa obrazów to tylko te punkty, na które starcza nam czasu i ochoty. Doznania tego typu należy sobie dozować by przesyt i zmęczenie nie zatarł miłych wspomnień. Do takich wniosków dochodzę ilekroć spędzam czas w olbrzymich muzeach typu Louvre lub podobnych. Po dłuższym czasie wchłaniania sztuki umysł się zamyka, a zmęczenie nie pozwala na odbiór estetycznych doznań, bez czego dalsze oglądanie nie ma sensu. Wtedy wiadomo, że trzeba odpocząć. Trzymamy się tej prawdy i kończymy.

Mamy jeszcze jedno miejsce do którego, jak twierdzi Jurek, koniecznie musimy wpaść. To Mission San Diego de Alcalá. Jako się jednak rzekło, wrażeń i spacerów na dzisiaj mamy dość, przeto przekładamy wyjazd do misji na jutro ( ja przy okazji wyjazd do Los Angeles na pojutrze). Być może, jutro Andrzej  znajdzie chwilkę czasu i pojedzie z nami. Byłoby fantastycznie gdybyśmy ostatni dzień w San Diego spędzili razem.

Tak też się dzieje. Do Mission San Diego de Alcalá przyjeżdżamy w trójkę. Jurek od samych bram obejmuje rolę przewodnika i opowiada co skrywają w sobie mury, dziedzińce i pomieszczenia wzniesione w roku 1796 przez pochodzącego z Mallorci ojca Junipero Serra, beatyfikowanego przez naszego papieża Jana Pawła II w roku 1988. Misja, mimo że nie jest aż tak bardzo stara (widywałem w Meksyku starsze)  jest jednak najstarszą misją w Kalifornii i choćby z tego powodu warto parę chwil jej poświęcić. W sumie nie różni się znacząco od tych, którym przyglądałem się do tej pory, ale teraz po raz pierwszy mam przyjemność zwiedzać takie miejsce w towarzystwie przewodnika, a to nadaje całości oczywiście innego wymiaru.

W tym miejscu nie pozostaje mi nic innego jak jeszcze raz podziękować Andrzejowi i Jurkowi za kilka wspaniałych dni spędzonych w pierwszym mieście w Stanach Zjednoczonych – w San Diego, nie przypadkowo zwanego America’s finest city. Dzięki  przyjaciele, być może spotkamy się jeszcze gdzieś na szlaku, a tymczasem ruszam dalej na północ dalej uparcie w kierunku Alaski.

Jednak nie, jednak jeszcze nie ruszam. Fakt, pewnie dlatego, że dobrze mi tutaj i trudno się zebrać, ale przede wszystkim, że obiecałem sobie pobiegać któregoś ranka wzdłuż nadpacyficznych plaż i zupełnie o tym zapomniałem. Skoro jednak się obiecało, a obietnica złożona samemu sobie to już w ogóle zobowiązuje, więc nie ma innej rady tylko kieruję samochód w stronę oceanu.

Noc upłynęła w rytmie szumu obijających się o brzeg fal, gdyż jakimś dziwnym trafem udało mi się wczoraj zaparkować przy samym brzegu. Nie mam zatem rano nic innego do roboty jak tylko włożyć adidasy i z szybkością około 9 km/h (takie mam średnie tempo biegania) żegnać się po raz wtóry z przecudownym nadbrzeżem San Diego. Przebiegłem 12 km i jeszcze mi mało. Nie, biegania już mi wystarczy. Mam tak dosyć, że z trudem udaje mi się postawić czajnik na poranną kawę. Mało mam jedynie morza, plaży, zapachów, kolorów i widoków. Zwłaszcza, że nie sam o tak wczesnej porze jestem aktywny fizycznie. Dziewczyny grające w siatkówkę niewątpliwie dodają plaży dodatkowego uroku, a mi motywacji do dalszego biegania, zresztą zobaczcie sami.

Kawę udało się jakoś zagotować. Tradycyjna bułka z dżemem też się znalazła. Zjedzone, posprzątane, oprócz cudnych wspomnień nic mnie już tu nie zatrzymuje. Ruszam dalej. Następny przystanek – Los Angeles.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł