Jest 20 kwietnia. Do przylotu Jennifer pozostały cztery dni. W sam raz by dojechać do Los Angeles i trochę się tam przed spotkaniem oporządzić. Zadanie z oporządzeniem się mam bardzo ułatwione, bo wyjeżdżając z Meksyku dostałem od Darka, mojego przyjaciela z Playa del Carmen, namiary na Tadka z kolei jego przyjaciela. A że stare porzekadło mówi, że przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem, przeto Tadziu, po krótkiej rozmowie telefonicznej, już na mnie czeka. Z pomocą nawigacji i świetnie oznakowanych dróg docieram pod wskazany adres bez najmniejszych problemów. Problemy jednak, jak to zwykle w dużych miastach, zaczynają się w momencie próby zaparkowania samochodu. Wszystkie miejsca dookoła szczelnie wypełnione, nie rokują nadziei na szybkie rozwiązanie. W trakcie któregoś już objeżdżania bocznych uliczek z nadzieją, że ktoś gdzieś wyjedzie i udostępni lukę, wyskakuje mi następny problem, przy którym ten pierwszy staje się błahostką. Wjeżdżając do Miasta Aniołów, pewnie mój, do tej pory niezawodny Anioł Stróż, musiał spotkać jakichś kumpli czy coś i pozostawiając mnie na pięć minut samego, skoczył z nimi na piwo (w 1992 roku mój przyjaciel malarz artysta Adam Pete miał w Tarnowskich Górach w Galerii „Inny Śląsk” wystawę swoich obrazów. Pamiętam z niej obraz pod takim właśnie tytułem – „ Na pięć minut poleciałem na piwo” . Stąd to skojarzenie). W tym właśnie czasie pękła mi obudowa filtra paliwa co zmiarkowałem nie tylko zapachem cieknącej ropy, ale i wielką plamą ciągnącą się za mną po ulicy. No tak – teraz to mam przekichane myślę , a wyobraźnia już wyświetla film ze mną w kajdankach w roli głównej i szeryfem w towarzystwie kilku oświetlonych policyjnych radiowozów. Na łuku dwóch mało uczęszczanych uliczek stawiam samochód, tak że nie blokuje ruchu, wyłączam silnik tzn. przerywam wyciek ropy spod maski i myślę co dalej. Oprócz skontaktowania się z Tadkiem, który mieszka dwie ulice dalej nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Tadkowi, nad wyraz spokojnemu człowiekowi, przychodzi za to do głowy fantastyczny pomysł. Trzeba zatamować wyciek ropy z filtra tak jak się tamuje wyciek krwi z tętnicy. Do tego potrzeba nam będzie kawał mocnej gumy i obręcze ściskowe, które możemy dostać w sklepie niedaleko stąd. Pomysł zamieniamy w czyn i po chwili już z filtra nie cieknie tylko kapie (ciśnienie w zbiorniku z filtrem jest takie, że byle gumka i opaska nie jest w stanie całkowicie go powstrzymać), a z kapaniem już jakoś można podjechać do warsztatu. Cóż z tego jak w warsztacie ratunku nie znajduję. Z częściami zamiennymi do Fiata w Stanach jest mniej więcej tak, jak ze sznurkiem do snopowiązałki w PRL-u. Nie ma. Pojemnika na filtr nie ma, ale jest szansa. Przecież za 3 dni przylatuje Jennifer. WhatsAppem wysyłam zdjęcie i numer. Jennifer potwierdza, że taka część we Fiacie w Aachen jest i nie ma problemu by ją przywieść. Zdaje się, że mój Anioł wrócił z nasiadówki z kumplami i wynikłe podczas jego nieobecności problemy zaczynają się rozwiązywać. Zanim pójdziemy do Tadzia na kawę uspokoić trochę skołatane nerwy muszę pstryknąć pamiątkową fotę. Tadek dumny z pomysłu i wykonania pozuje z założonymi rękami i razem się śmiejemy, bo widać nic strasznego się nie stało. Jak jeszcze Tadek załatwia ze znajomymi miejsce dla mnie na strzeżonym, zamykanym parkingu tuż obok niego no to już jestem cały w skowronkach i bez obaw o cokolwiek mogę dwa następne dni w oczekiwaniu na dziecko i części, spędzić na aklimatyzowaniu się w LA.
Aklimatyzacja idzie szybko, bo jak się mieszka w Los Angeles na parkingu pod sklepem, którego ochroniarzami są Meksykanie to wszystko staje się ciut łatwiejsze. Przez dwa dni oczekiwania na gości absolutnie się nie nudzę. Trochę wespół z Tadeuszem bujam się po jego ulubionych miejscach i knajpach w LA. On ma taką modę, że na kawę jeździ 20 kilometrów, bo podobno tam jest najlepsza. Kawa faktycznie dobra, ale znacznie lepsza od kawy jest atmosfera i widząc jak Tadek wyciąga ołówki i blok i zaczyna coś szkicować, znaczy się tworzyć, wcale mu się nie dziwię, że właśnie w tym zakamarku łapie natchnienie. Tadeusz jest absolwentem Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i pracuje w Stanach jako projektant wnętrz, projektant mebli, projektant ogrodów i wszystkiego co tylko można lub trzeba zaprojektować. I właśnie tu, w knajpie przy kawie powstają jego pomysły, a ja jestem naocznym świadkiem tego procesu. Mieszkanie Tadzia, jak na artystę przystało, też nie jest zwykłym mieszkaniem. To stara fabryka, której wnętrze nasz mistrz oczywiście sam zaprojektował i zbudował. Wielki hol spełniający rolę warsztatu. Jest tu wszystko. Piły, tokarka, spawarka, płachty blach, drewniane belki itp. Tadek to nie tylko projektant, ale i twórca, a że tworzy ze wszystkiego to też wszystko tu musi być. U sufitu fruwa smok wyrzeźbiony z blachy, na ścianach wiszą własne obrazy, a w pokoju jadalnym przy stole stoi motocykl i wierzcie mi nie jest to rzeźba ani makieta tylko najprawdziwszy gotowy do jazdy motocykl, który właśnie tu ma swoje miejsce. Ot taki to gość z tego mojego nowego przyjaciela. Pozytywnie zakręcony.
No proszę dwa dni i jak z bicza strzelił. Już muszę się spieszyć na lotnisko odebrać gości. Przed tym jeszcze na szybciocha muszę wypożyczyć coś na czterech kołach, bo moje przecież nieczynne. Za nieduże pieniądze dostaję na dwa dni amerykańskiego lincolna i jak bonzo w białej limuzynie sunę ulicami LA na lotnisko. Wspaniała niespodzianka, spotkać się po tak długim czasie gdzieś na drugim krańcu świata. Jennifer w trakcie mojej podróży odwiedza mnie już po Argentynie i Peru, po raz trzeci. Teraz jako, że towarzyszą jej moi przyjaciele z Aachen: Anja, Tadziu i Grzesiu, uciechy jest jeszcze więcej. Bezgraniczna radość powitania zwiększa się, o ile coś bezgranicznego może się jeszcze zwiększyć, gdy próbując wsadzić torby do bagażnika z trudem mogę je oderwać od ziemi. Oprócz owego, nieszczęsnego pojemnika na filtr paliwa, w torbach tkwią jeszcze klocki i tarcze hamulcowe. Pamiętacie jak mi się oryginalne spaliły w Kolumbii, a te nowe popękały w drodze do Meksyku? Potem były w Meksyku spawane i do teraz jadę na takich pospawanych. No teraz wszystkie kłopoty i z filtrem i z hamulcami się skończą za jednym zamachem. Radości mojej nie sposób opisać. Radość, radością, a tu goście już skończyli po kryjomu palić (co to jest, że wszyscy tak się boją w tej Ameryce palić i chowają się gdzieś za filarami?) i trzeba nam jechać do hotelu. Mimo ogromnego zmęczenia i przesunięcia czasowego wszyscy jednogłośnie ustalają, że jeszcze dziś idziemy na krótki spacer na miasto, a od jutra dajemy czadu ze zwiedzaniem.
Co należy koniecznie zobaczyć będąc w LA? Jak lubię chwile, kiedy nie muszę się zastanawiać nad odpowiedzią na takie pytanie. Zawsze w takim wypadku szukam czegoś w przewodnikach, w internecie lub w informacji turystycznej, a teraz nie muszę. Od czego się ma gości. Gości, którzy jak mniemam nieźle się przygotowali do parodniowej wycieczki po Stanach i z pewnością wiedzą wszystko. Pytam jeszcze raz- co będziemy jutro zwiedzać? – a chór mi odpowiada: Venice Beach, Santa Monica, obserwatorium Griffith, Hollywood z chińskim teatrem i Beverlly Hills. OK, przytakuję trochę z amerykańskim akcentem, w takim razie spotykamy się jutro po śniadaniu i ruszamy na podbój Los Angeles.
Venice, zachodnia dzielnica Los Angeles zasłynęła swego czasu z przypominających weneckie kanałów. Dzisiaj mało kto już o tym pamięta, bo dzisiaj Venice to przede wszystkim plaża Venice Beach i tętniące wzdłuż niej artystyczne życie. Stoimy właśnie na owej sławetnej plaży i szczerze mówiąc nie bardzo wiemy co dalej. Na pierwszy rzut oka widać, że grupa potrzebuje przewodnika. Grzesiu proponuje żeby plażą przejść do sąsiedniej Santa Moniki. Nikt nie ma innego pomysłu więc jednogłośnie popieramy Grzesia, przy okazji wybierając go na przewodnika i potulnie ruszamy za nim. Spacery plażą, zwłaszcza gdy jest tak szeroka jak ta, przesypując stopami drobniutki piasek i słuchając huku uderzających o brzeg fal zawsze były moją ulubioną rozrywką. Mogę tak iść i iść i iść bez względu na to jak daleko. Szkoda, że tu daleko nie ma. Już po pół godzinie gdzieś tam w oddali zarysowują się kontury diabelskiego koła, a to niechybnie znak, że zbliżamy się do molo w Santa Monice. Pogoda nie jest plażowa, to znaczy nie jest zimno, ale niebo pokryte dość szczelnie parawanem chmur nie przepuszcza palących promieni słońca przeto spaceruje się dość swobodnie. Ani tłoku na plaży nie ma, ani też pot z rozpalonego słonecznym żarem ciała nie spływa po plecach. Ot relaksik. I to jaki – mamy nawet skaczącego przy brzegu delfina i momentalnie biegnącą grupę z wyciągniętymi przed siebie smarfonami. Ja nie pstrykam. Delfin poskakał i odpłynął, grupa fotografów się rozlazła, a my bez pośpiechu idziemy sobie dalej. To jest właśnie prawdziwy relaks.
Młyńskie, czy jak kto woli diabelskie, koło to pewnie i największa, ze względu na rozmiary i najbardziej zauważalna atrakcja Santa Moniki. Na tyle zauważalna, że zauważyli ją też filmowcy z pobliskiego Hollywood. Od 1920 roku to znaczy od czasu kiedy owo koło wespół z drewnianym molem i małym parkiem rozrywki, zwanym Santa Monica Pier, powstało i stało się ulubioną scenerią dla niezliczonych filmów. Nas jednak bardziej niż koło zauracza widok z mola na ocean, kolorowi, wszechobecni protoplaści hipisów ze starym dobrym rock’n’rollem, a nade wszystko fakt, że oto stoimy w miejscu, gdzie zaczyna lub kończy się kultowa droga 66. Sądząc po straganach z pamiątkami i kłębowisku ludzi, dźwigających cokolwiek: rejestrację, kubek, koszulkę, okulary, czapkę, parasol itp. z napisem „Route 66” nie tylko my poddajemy się urokowi tego miejsca. Route 66 – druga najdłuższa droga świata (tę pierwszą Rutę 40 w Argentynie mam już za sobą) i pierwsza łącząca wschód Stanów Zjednoczonych z zachodem tu się zatem zaczyna, a gdzie się skończy? Nie wiem – przynajmniej dla mnie. Zobaczymy pewnie w następnych odcinkach. Też jestem ciekawy.
Wracamy do Venice. Już nie plażą, lecz biegnącym wzdłuż plaży bulwarem. Rację mają ci, którzy piszą, że tu dopiero widać życie. Tutaj mimo wczesnej pory życie już tętni, niczym gotująca się para w kotle lokomotywy, a co to będzie wieczorem jak lokomotywa ruszy??? Nawet sobie nie próbuję wyobrazić. Fakt faktem, że już teraz mimo, jak powiedziałem nie późnej pory, czuć tę znaną mi tylko ze szklanego ekranu, amerykańską atmosferę. Mnóstwo wyluzowanych ludzi, pełno muzyki, sporo graffiti, stare hippisowskie hasła „drugs, sex end rock’n’roll”, etc.,etc.,etc. Od czasu jak stan Kalifornia zalegalizował leczniczą marihuanę to i zieloni lekarze szybko znaleźli tu swoje miejsce. Takie to jest właśnie Venice ze swoją słynną plażą Venice Beach.
My przenosimy się dalej. Grzesiu, który dalej dzierży nasz mandat zaufania, prowadzi tym razem do Griffith Obserwatorium. Tutaj warto wjechać lub wejść (obserwatorium znajduje się w Griffith Park na południowej stronie góry Hollywood na wysokości 300 m) z dwóch, a może nawet trzech powodów. Pierwsze dwa prozaiczne, ale jakże ekscytujące – widoki. Widok pierwszy na całe Los Angeles od centrum po zatokę Santa Monica i dalej aż do Pacyfiku. Widok drugi – a jakże by inaczej na najbardziej chyba znaną na świecie górę z ogromnym białym napisem HOLLYWOOD. W miejscu, w którym najlepiej napis się prezentuje, po prostu aż roi się od pozujących i fotografujących. Jasna rzecz, że jak się już tu jest to każdy chce mieć zdjęcie na tle tak sławnego napisu. Ja też. Trzeci powód to samo obserwatorium, które po czteroletnim remoncie zostało dokładnie 10 lat temu ponownie otwarte (pierwszy raz w roku 1935) i od tego czasu odwiedziło je już 70 milionów ludzi!!! Myślę, że między innymi dlatego, że stoi w takim, a nie innym miejscu, a nie tylko dla jego walorów edukacyjnych, ale mniejsza z tym. Podbijamy te 70 mil o pięć i wszyscy wchodzimy do środka. Co my tu mamy? Planetarium, laserium i hol nauki. Między tym wszystkie ciekawe eksponaty: kawałki kamieni z Marsa i z księżyca, kawałek meteorytu o niespotykanej na Ziemi masie, model teleskopu, model sejsmografu i najciekawsze 100 kilogramowe wahadło Foucaulta, którego powolna zmiana płaszczyzny ruchu względem Ziemi dowodzi jej obrotu wokół własnej osi. Obserwujemy wahadło przez jakiś czas i kiedy w końcu wszyscy jesteśmy przekonani, że – „a jednak się kręci” opuszczamy obserwatorium i żeby nie zakręciło się nam w głowach od nadmiaru wrażeń i braku pożywienia, od rana nie było czasu na choćby małą przekąskę, wracamy do miasta na … pizzę. Najtańsza i najlepsza knajpa, jaką znaleźliśmy to właśnie pizzeria. Nie narzekam. Od początku mojej wyprawy, a więc od ponad dwóch lat, może raz, a może dwa jadłem pizzę. No to czemu nie – w końcu jesteśmy w Ameryce.
Nogi trochę odetchnęły, ale i tak trudno je podnieść zwłaszcza, że napełniwszy żołądki mają większy ciężar do udźwignięcia. Grzesiu jednak nie pozwala marudzić. Dobrze – jak grupie się popuści to przestaje być sterowna, a sterujemy się właśnie w kierunku największej atrakcji Hollywoodu, Chińskiego Teatru. Na szczęście nie mamy daleko. Na szczęście, bo mimo, że chce nam się jeszcze dużo, dużo oglądać to chodzić już jakby chce się nam dużo mniej.
Grauman’s Chinese Theatre (tak brzmi pełna nazwa sfinansowanego w większości przez niejakiego Sid Graumana budynku) jest ikoną światowego życia filmowego. Od pierwszej premiery „Król Królów”, a zarazem otwarcia kina 18 maja 1927 roku odbyły się w nim setki premier filmowych, wydano nie mniej bankietów urodzinowych, imprez okolicznościowych, a i nawet (i to trzykrotnie) zorganizowano tu ceremonię wręczenia Oskarów.
Dzisiaj w kinie nic nie grają, imprezy jak słychać też nie ma, zatem musimy zadowolić się jedynie betonowym chodnikiem przed podjazdem, na którym znajdują się odciski dłoni, stóp autografy i wpisy prawie 200 osób, w taki czy inny sposób związanych z Hollywood. My na szczęście w żaden sposób związani z niczym nie jesteśmy, przeto po odrobieniu obowiązkowego show z gwiazdami kina: piratami z Karaibów, Myszką Miki, Spidermanem i całą resztą wesołego towarzystwa, przymierzeniu paru dłoni i stóp, pochyleniu się nad aleją gwiazd, poczuciu na własnej skórze rytmu blichtrowego świata fabryki snów, możemy bez ceregieli wrócić do naszej, może bardziej szarej, ale na pewno bardziej realnej i szczęśliwej rzeczywistości. Dobrze, że przynajmniej Anji z Tadeuszem udaje się trafić jakichś nieprzebierańców w strojach szeryfów. Są faktycznie autentyczni. Czy aby na pewno??? Na wszelki wypadek rejestrujemy na karcie pamięci i może kiedyś uda się sprawdzić. W drodze powrotnej kawa z plastikowego kubeczka, która przywraca nas z powrotem na ziemię. Beverly Hills zostawiamy na jutro.
Jutro czyli dziś trzeba się zacząć zbierać do dalszej wyprawy. Ja od rana zajmuję się wymianą uszkodzonego pojemnika (dwie śruby, do których niestety nie mam specjalistycznych kluczy, pół godziny i 140 dolarów) i przygotowaniem samochodu do podróży. Tadziu i Grzesiu wypożyczają motory i pewnie zaraz ruszą w drogę. My z Jennifer i Anją przedtem jeszcze szybkie zakupy!!! Przy okazji poznaję sieć, która pewnie jeszcze nie raz mi się przyda „99 cent shop”, w której wszystko jest poniżej jednego dolara. Jakość oczywiście odpowiada cenie, ale cóż jakoś trzeba w tej drogiej Ameryce przetrwać. Spakowani i przygotowani możemy ruszać w kierunku Las Vegas. A nie, nie, nie jeszcze przedtem mamy przecież Beverly Hills, które jest rzut beretem od nas. Jedziemy Anji samochodem. Wypożyczyła sobie takowy, bo motor tak jak i nam nie mieści się zdecydowanie w granicach budżetu. Zatem jeszcze wypad do sławnego i bogatego Beverlly Hills, które nie robi na nas żadnego wrażenia – no może poza palmowymi alejami i paroma naprawdę niezłymi willami i jesteśmy gotowi. Wyruszamy na Wielką Wyprawę wokół Wielkiego Kanionu Kolorado.