Z Los Angeles wyjeżdżamy razem z Anją dwoma samochodami. My prowadzimy, Anja jedzie za nami. Wyjazdy z dużych miast nigdy nie są proste. Trzeba równocześnie kontrolować ruch, patrzeć na nawigację i pilnować znaków. Mimo sporej praktyki przebijania się przez wielkie aglomeracje, wiem że nigdy to nie jest łatwe, a już szczególnie dla kogoś mało obeznanego w tutejszych warunkach. Teraz, mając dodatkową pomoc w osobie Jennifer, przejmującą rolę pilota, mam dużo łatwiej niż Anja dlatego jadąc przed nią wyprowadzamy ją do samych rogatek miasta. Tu się nasze drogi na chwilę rozdzielają. My pędzimy prosto w kierunku Las Vegas, a Anja odbija bardziej na północ na spotkanie ze swoimi znajomymi. Spotkamy się pewnie jutro, najdalej pojutrze. Mrugnięcie światłami oznacza pożegnanie i od tej pory jesteśmy sami. No nie tak całkiem. Właśnie dzwoni telefon. Tadziu z Grzesiem na motorach mimo niezbyt dobrej pogody zdecydowali się również jechać do Las Vegas i pytają gdzie jesteśmy. Są spory kawał drogi przed nami, więc pewnie dziś już nie, ale jutro ich dogonimy. Znaczy się jesteśmy jednak sami, ale nie na długo.

Ledwie wyjeżdżamy za miasto, a krajobraz wkoło zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie do poznania. Górzyste pustkowia z rzadka urozmaicone pojedynczymi osadami zupełnie nie pasują do świata, w którego centrum byliśmy zaledwie parę godzin temu. Wieżowce, neony, krzykliwe sklepowe wystawy, zmieniły się w kamieniste pagórki, wysokie kaktusy, wyglądające na wymarłe wioski i niewielkie spokojne miasteczka. Miasteczka jak to, do którego właśnie wjeżdżamy. Joshua. Tyle co mignęła mi przed oczami tablica z nazwą miejscowości, a już z prawej strony, tam gdzie do niedawna siedziała pilotka Jennifer, a teraz pojawiła się przewodniczka turystyczna Jennifer, dochodzi  głos –„ Joshua to liczące sobie 4200 mieszkańców miasteczko położone na 818 m.n.p.m w bezpośrednim sąsiedztwie Parku Narodowego Joshua Tree.”  Skąd ona to wie? – zastanawiam się i w tym momencie dostrzegam książkę na jej kolanach „ Podróż po USA” Widać, że moje dziecko dobrze się przygotowało. Dobra niech czyta dalej – „Park Joshua Tree to pustynny pejzaż w południowo-wschodniej Kalifornii, stanowiący przejście między pustynią Mojave i pustynią Colorado. Natomiast nazwa Joshua Tree pochodzi od rosnącej tu juki, zwanej inaczej drzewem Joshua. To tyle przewodnik, a co my mamy? Niewiele. Przez chwilę zastanawiamy się czy nie rozbić tu obozowiska, ale jako, że właśnie niewiele tu jest, a i pora na szukanie noclegu jeszcze zbyt wczesna, przeto jedziemy dalej. Jennifer znajduje na mapie jezioro o nazwie 29 palm. Hm – brzmi zachęcająco. Jezioro na pustyni? Pewnie oaza. Jedziemy. Według mapy powinno być tam, pokazuję w prawym kierunku. Nic nie widać, ale mimo kiepskiej drogi skręcamy, starając się  podjechać bliżej. Nic. Jedyne co znajdujemy to rzędy pocztowych skrzynek umieszczonych na słupkach, przy większych skrzyżowaniach świadczące o tym, że gdzieś tam dalej mieszkają ludzie. Dla Jennifer to fantastyczny obiekt do fotografowania. To takie typowo amerykańskie, jak twierdzi. Zatrzymuję się zatem przy każdym takim rzędzie, ona wyskakuje pstryka kilka zdjęć i tak od skrzynki do skrzynki. A jeziora jak nie było tak nie ma. Myślę, że wyschło. W miejscu, w którym według mapy powinno być jest kilkumetrowe rozległe wgłębienie z piaszczystym dnem. Tu też nie będziemy nocować – wyrokujemy. Więc gdzie?  Może do Amboy? – pyta Jennifer, wskazując na mapie miejsce, gdzie droga, którą jedziemy łączy się z legendarną Route 66. Trzecia możliwość na rozbicie obozowiska wydaje się najciekawsza. Wprawdzie mamy przed sobą spory kawałek, ale przed zachodem słońca powinniśmy zdążyć.

Wiecie jak się jedzie przez pustynie? Przez pustynie jedzie się nudno, a czasami bardzo nudno. My mamy tylko nudno. Wzdłuż drogi ciągnie się linia kolejowa, a jak jest linia to co jakiś czas są też pociągi, które nam tę nudę trochę urozmaicają. Składy z ogromnych, dwupiętrowych wagonów zaprzęgniętych do dwóch lokomotyw, wydają się być nieskończenie długie. Próbujemy policzyć wagony. Bez szans. Brakuje palców u obu rąk, nawet jeżeli każdy stanowi dziesiątkę. Po skrzynkach pocztowych, pociągi stają się drugą pasją fotograficzną Jenny. Też są takie amerykańskie. Przed samym Amboy zatrzymujemy się przy przejeździe kolejowym. Zamknięty. Zaraz pojedzie pociąg i będziemy mogli przypatrzeć się tym kolosom z bliska. Jedzie. Na moje oko porusza się z prędkością  (tu na przejeździe) około 30  km na godzinę. Mierzę czas. Minuta i dwie sekundy. No w końcu wiemy jakie są długie. Ale w sumie po co nam ta wiedza???

Dzisiejsze Amboy z pewnością nie pamięta swych najlepszych czasów. Pierwszy raz rozkwitło na początku XX wieku, kiedy to Levis Kingman, inżynier odpowiedzialny za budowę żelaznej drogi, łączącej Pacyfik z Atlantykiem, założył tu pierwszą stację kolejową. Z tych czasów pozostała tu tylko ogromna wieża, z której onegdaj zaopatrywano lokomotywy w wodę. Drugiego boomu miasto zaznało 10 lat później, równocześnie z otwarciem asfaltowej drogi 66, łączącej Chicago z Los Angeles,  przebiegającej również przez Amboy. Z tego czasu pozostała tu tylko stacja benzynowa Roy’s. Stacja, na której raz z sentymentu, a dwa z braku innych możliwości (dookoła nie ma domów, zajazdów, sklepików, absolutnie nic; miasto totalnie wymarło, nie pozostawiając po sobie śladu) rozbijamy nasz obóz tzn. parkujemy samochód i zostajemy na noc. Stacja jest czynna od 8-ej do 20-tej. Pewnie w ciągu dnia kręcą się tu fani legendy „Route 66”. Wskazują na to towary oferowane prócz paliwa przez ajenta stacji. Wszystko ma na sobie nadruk 66,  łącznie z piwem, które po długim upalnym dniu jest jak znalazł. Po zachodzie słońca i zamknięciu stacji jesteśmy na tym pustkowiu między kilkoma pustyniami zupełnie sami. Przynajmniej przez chwilę. Nocną ciszę przerywa metaliczny dźwięk silnika. Ostatni zbłąkani motocykliści mieli nadzieję zatankowań swoje maszyny. Bez szans. Jedyne co mogą tu zrobić to chwilę odsapnąć (w czym im towarzysząc pomagamy) i albo tu przenocować albo szukać szczęścia na następnej stacji, o ile w ogóle do niej dojadą. Suka Casinere, która towarzyszy chłopakom z Tennesse, Anshi i Meksyku nie bierze udziału w rozmyślaniach „jechać czy zostać” więc pstrykam sobie z nią parę zdjęć na niezłym motorku. Widać jak bardzo jest fotogeniczna. Takie zdjęcie to lepsza pamiątka z drogi 66 niż te wszystkie buble sprzedawane na stacji. Chłopaki jadą dalej, a my już nie nękani przez nikogo śpimy pierwszy raz w USA, zupełnie na dziko i to jeszcze w takim kultowym miejscu.

Kilka kilometrów od miejsca, w którym się właśnie obudziliśmy jest krater wulkanu Amboy. Pewnie od niego pochodzi też nazwa miejscowości, w której gościmy. Stacja jeszcze zamknięta, pusto i cicho wszędzie, więc zamiast porannej gimnastyki czy joggingu wybieramy się na zdobycie wulkanu. Dla Jennifer, która nie cierpi chodzić po górach, zwłaszcza „pod górę”, jest to wymarzona okazja by chyba pierwszy raz w życiu zaliczyć wulkan. Ma on bowiem tylko 76 metrów wysokości i z daleka bardziej przypomina szopienicką hołdę (na której zaczynałem sztukę jazdy na nartach) niż wulkan. A mówią, że w Stanach wszystko jest wielkie. Okazuje się, że nie. Oto idziemy w stronę najmniejszego wulkanu jaki kiedykolwiek widziałem. Choć spacer wydeptaną w zastygłej lawie ścieżką nie wydaje się czymś szczególnym, to jednak panujące warunki: duchota, wilgotność  i wysoka temperatura powietrza znacznie go utrudniają. Mimo to bez komplikacji zdobywamy szczyt i dopiero tu okazuje się jak bardzo dobrze zrobiliśmy, decydując się na pustynny spacer. Widok z krawędzi kratera, którego obwód mierzy 460 metrów, może nie zapiera tchu, ale jest nad wyraz interesujący w swojej prostocie. Gdzie okiem nie sięgnąć rozciąga się skalista pustynia, którą od czasu do czasu przecina pociąg wyglądający z tej perspektywy jak dziecięca zabawka lub pojedynczy samochód, wyglądający bardziej jak przesuwające się pudełko zapałek. Absolutnie warto wybrać się na żwirowy pagórek pośrodku pustyni zwany wulkanem Amboy.

Tymczasem pod naszym domem, czyli na stacji benzynowej Roy’s ruch jak w dzień odpustu pod kościołem. Pewnie ze sto motorów ustawiło się pod jedynym dystrybutorem toteż tankowanie trwa niesamowicie długo, a my czujemy się jakbyśmy byli na zlocie motocyklistów. Robimy rytualny przegląd maszyn z zachwytem kiwając raz po raz głową. Nie obywa się bez paru fotek, a nawet filmu, gdy cała kawalkada z rykiem przeszło stu silników wyrusza  w dalszą drogę. W tym samym kierunku – do Kingman, aczkolwiek nie z taką pompą ruszamy i my. Z radia dobiega muzyka country, spod opon dobiega gwizd asfaltu drogi 66, pogoda nie robi psikusów;  w Kingman pewnie już czekają Tadziu z Grzesiem – wszystko się elegancko układa.

Kingman, miasto leżące na wschodnich obrzeżach pustyni Mojave w północnej Arizonie, stanowi ważny punkt komunikacyjny. Przecinają się tu trzy najważniejsze stanowe drogi: Interstate 40, U.S. Highway 93 und Arizona State Route 66. Tadziu pewnie z tego powodu, nie wiedząc którędy będziemy jechać, wybrał właśnie to miejsce na nasze spotkanie. O właśnie mijamy hotel, w którym chłopaki się ulokowali. Duży parking przed hotelem pozwala mieć nadzieję, że będziemy dzisiaj spać po sąsiedzku. Niestety nadzieja okazuje się i tym razem płonna. Właściciel motelu zdecydowanie odmawia. Cóż jego castel jego lex. Pani z muzeum Mojave po drugiej stronie ulicy okazuje się dużo sympatyczniejsza i bez zbędnych tłumaczeń pozwala zadomowić się nam na muzealnym parkingu. Teraz mamy czas dla Tadzia i Grzesia i na wymianę ich i naszych dwudniowych przygód. Pomni przestróg  Zagłoby, że na nic najwspanialsze dysputy, gdy żołądki i kielichy są puste, idziemy gaworzyć do jedynej w zasięgu wzroku restauracji. W środku jak i na zewnątrz nie da się nawet na chwilę zapomnieć gdzie jesteśmy. Więcej tu gadżetów z nadrukiem 66 niż potraw w karcie. Jako, że z powodu ograniczonego budżetu, o czym już kilkukrotnie wspominałem, rzadko bywam gościem w tego typu lokalach, więc skoro już nadarza się okazja zamawiam potrawę typową dla danego państwa lub regionu. Tu też o taką proszę. Zresztą nie tylko ja. Wszyscy zamawiamy to samo i co dostajemy? Typowo po amerykańsku? Cheseburger i piwo. Dobre i to. Czas szybko biegnie. Za oknem od dłuższego czasu panuje ciemność, a my siedzimy i gadamy i gadamy i pewnie gdyby nie to, że jutro z samego rana trzeba ruszać dalej deliberowalibyśmy przy piwie i chesburgerze całą noc.

Chłopaki mają niezły problem. Kto by się spodziewał, że w końcu kwietnia w Kalifornii, w której podobno „…nigdy deszcz nie pada…”,pogoda będzie sprawiała takie figle. Nam jadącym samochodem deszcz czy wiejący mocniej wiatr nie bardzo przeszkadza. Natomiast dla motocyklistów nie ma nic gorszego niż mokro i zimno. W Grand Canyonie, który jest położony wyżej niż my teraz, podobno wczoraj padał śnieg. Jazda na motorze w tamte rejony już w ogóle nie ma sensu. Nadziei, że coś się w najbliższych dniach zmieni na lepsze raczej nie ma także. Wręcz odwrotnie. Ma być coraz gorzej. Za to podobno piękna, słoneczna pogoda jest nad Pacyfikiem. Być może zmiana planów i trasy jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem feralnej sytuacji. Fakt – musielibyśmy się wtedy rozstać, ale przecież  przede wszystkim chodzi o to, by chłopaki mieli trochę radości z urlopu i jazdy motorem, a nie musieli się męczyć z pogodowymi przeciwnościami. Każdy to rozumie. Ostateczna decyzja zapadnie jutro w Las Vegas. Tam tak czy siak jedziemy jeszcze razem.

Chwilę potem, gdy następnego dnia po śniadaniu Tadek z Grzesiem zapakowali motory i odjechali, przyjechała Anja. Jej też pogoda poprzestawiała plany. Anja zdecydowała nie czekać, tylko od razu stąd jechać do Grand Canyonu (boi się, że później będzie jeszcze gorzej). My jako, że już jesteśmy umówieni z chłopakami jedziemy najpierw do Vegas. No cóż widać, że pogoda nie tylko wyrywa drzewa, ale i rozwala grupy. Nasza się właśnie rozwaliła. Ostatecznie na pewno wszyscy razem spotkamy się po powrocie z objazdówki w Los Angeles, a kto wie może i jeszcze gdzieś po drodze los nas na siebie ześle? Zobaczymy.

Póki co idziemy zwiedzać muzeum Mojave. Przynajmniej w ten sposób – kupując trzy bilety – możemy się zrewanżować za nocleg na parkingu. Muzeum małe, ale ciekawie pokazujące życie na pustyni. W końcu, po ponad dwóch latach, jestem w muzeum, w którym jest coś innego niż tylko czaszki, kości, złota biżuteria i wykopaliska sprzed kilkuset lat. Od początku ziem Inków, czyli gdzieś od połowy Argentyny, po tereny Azteków, czyli Meksyk, karmiono mnie tego typu eksponatami. Powiem szczerze, że już mi się przejadło dlatego tym bardziej podoba mi się owa muzealna odmiana.   Nasyceni sztuką i drugim śniadaniem w towarzystwie Anji, żegnamy się, życzymy sobie przede wszystkim dobrej pogody i rozjeżdżamy się w przeciwne strony. My nastawiamy nawigację, jako się rzekło, na Las Vegas.

Przed nami przeprawa do następnego, po Kalifornii i Arizonie, stanu – do Nevady. Jej stolicą nie jest, jakby ktoś mógł pomyśleć największe miasto – Las Vegas (dokąd zmierzamy), a niewielkie Carson City. Zresztą w innych stanach jest podobnie. Kalifornią zarządza się z małego Sacramento, a nie z olbrzymiego San Francisco czy Los Angeles. Stolice Arizony i Utah, która jeszcze przed nami, Phoenix i Salt Lake City to akurat, pewnie dla potwierdzenia reguły, dość spore aglomeracje. To tak na marginesie, dla podniesienia stopnia oczytania czytelnika. My tymczasem jesteśmy już na granicy między Arizoną i Nevadą. Granice stanowe nie są w ogóle zauważalne. Nie ma kontroli, nie ma wojskowych posterunków. Jest duży szyld „Welcome to … ”w naszym przypadku Nevada i to wszystko. Jednak tu, między Arizoną i Nevadą trzeba się zatrzymać. Nie, nie z powodów administracyjno – urzędowych. Powodem, który każe zjechać na parking i poświęcić temu miejscu dobre dwie godziny jest usytuowana w Czarnym Kanionie, zapora wodna Hoover Dam. Tama na rzece Colorado doprowadziła do utworzenia największego w USA sztucznego jeziora, zajmującego powierzchnię prawie 69.000 hektarów, 170 km długości, 180 m głębokości i mieszczącego w sobie aż 35 miliardów kubików wody. Wow! Głównym celem budowy zapory było uregulowanie dzikiej rzeki Colorado, która swymi kaprysami uprzykrzała życie okolicznym farmerom. Drugi istotny cel, to pozyskanie energii elektrycznej,  której sprzedaż finansuje budowę i bieżące koszty utrzymania. Całość jest tak wielka i imponująca, że nic dziwnego, że przyciąga rzesze gapiów z aparatami fotograficznymi , do których po wyjściu z zaparkowanego samochodu i my się zaliczamy. Sądząc po ilości zaparkowanych samochodów i tłumu rozlewającego się po specjalnie wybudowanych dla zwiedzających drogach, śmiem twierdzić, że wszyscy turyści odwiedzający oddalone o 45 km Las Vegas na krócej lub dłużej zatrzymują się też tutaj. Szacunkowo Las Vegas odwiedza rocznie 40 milionów gości. Mniemam, że zaporę Hoover Dam na rzece Colorado mniej więcej tyle samo.

Wracając do samochodu odkrywam, że Jennifer znalazła nowy obiekt fotografowania… Były skrzynki pocztowe, były pociągi. Teraz są tablice rejestracyjne. Ale nie tak, że tylko tablice i już. Mojemu dziecku zachciało się mieć sfotografowaną przynajmniej jedną tablicę z każdego stanu. A że parking pod Hoover Dam gęsto zastawiony samochodami z różnych stron Stanów to i łowy są obfite. Ma, mamy, bo i ja się w tę zabawę wciągnąłem już 13 stanów. To sporo, zważywszy, że przed nami jeszcze takie miejsca jak Gran Canyon,  Monument Valley czy inne, więc szanse na złowienie wszystkich są spore.

W Las Vegas Tadziu z Grzesiem już znaleźli tani hotel blisko centrum. Zarezerwowali też pokój dla nas. Pokój z wanną! – wow  będzie święto. Za godzinkę jesteśmy. Hotel faktycznie fajny, z serii tych do których podjeżdża się samochodem pod same drzwi pokoju. Mamy zatem pokój, mamy wannę, za którą od czasu wyjazdu w świat bardzo tęsknię, jesteśmy prawie w centrum Las Vegas, mamy jeszcze sporo czasu i teraz należy się zastanowić jak to wszystko najlepiej spożytkować. Wychodzi na to, że najpierw obiad, potem wanna, a na końcu spacer po mieście, które dopiero wieczorową i nocną porą nabiera rumieńców. O samym Las Vegas rozpiszę się w którymś z kolejnych artykułów, bo po rozmowie z Anją obiecaliśmy przyjechać tu jeszcze raz na jej urodziny i wtedy zatrzymamy się na dłużej. Dzisiaj tylko obskoczymy  kilka kasyn i kto wie … może w dalszą drogę ruszymy białym jaguarem???

Hotel jest faktycznie blisko centrum, ale w linii prostej. Jak zaczynamy kluczyć uliczkami w prawo i w lewo to słowo „blisko” bardzo się nam relatywizuje. W końcu Grzesiu mówi – tu. Dobra wchodzimy tu. Ogromne kasyno z niewyobrażalną ilością automatów typu „jednoręki bandyta”, kilkanaście stołów do ruletki, tyle samo stanowisk do gier w pokera czy black jacka. Dookoła wystrojone towarzystwo z wypiekami na twarzy i z odstającymi od grubych portfeli kieszeniami, nie zauważa jak te portfele z minuty na minutę szczupleją. Ot – dieta cud. My grubych portfeli nie mamy, ale coś tam zaryzykować trzeba. Jennifer wrzuca do maszyny 1 dolar i … wygrywa 25 centów. Znaczy przegrywa 75. Mimo wszystko czuje się wygrana, bo kupon z nadrukiem „wygrała pani 25 centów w Las Vegas w kasynie … nazwy nie pamiętam, jest nadzwyczajną i wcale niedrogą pamiątką. Grzesiowi poszczęściło się w ten sam sposób. Tylko my z Tadziem wyszliśmy na 100% przegranych. Mam jeszcze 10 dolarów, które ewentualnie mogę stracić. Ale jak stracić to z fasonem i na dużym stole do ruletki. Znajduję taki, gdzie najmniejsza stawka wynosi 10 dolarów i już już mam położyć, ale jednak nie. Coś mnie powstrzymuje. Jennifer, stojącej obok tłumaczę, że jednak mimo wszystko szkoda tak o stracić zielony papierek z wizerunkiem Alexandra Hamiltona i nie obstawiam. Głośno dodaję – gdybym jednak obstawiał to położyłbym na czerwone 18. Jennifer słyszy i wybałusza oczy ze zdziwienia, gdy po zatrzymaniu stołu wirująca kuleczka zatrzymuje sie w dołku o numerze 18. Moją minę wykrzywia podobny grymas zdziwienia i rozczarowania, ale cóż, czasu nie cofnę, bogatszy nie będę, a jedyna korzyść z tego wszystkiego to taka, że mam przynajmniej o czym pisać na blogu.

Rankiem grube czarne chmury ostatecznie przekonują Tadzia i Grzesia by wracać na zachód. Po wspólnym śniadaniu żegnamy się aż do zobaczenia w Los Angeles.Trochę szkoda, ale cóż nie ma wyjścia.  Chłopaki odpalają maszyny, ruszają nad Pacyfik, a my w zupełnie przeciwnym kierunku – let’s go Ost. Do Las Vegas jako się rzekło wracamy za tydzień.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł