Napisem „Welcome to Utah” wita nas następny, górzysty stan USA. Wita nas o tyle przyjemnie, bo mimo ciężkich ołowianych chmur, zwisających wydawałoby się parę metrów nad ziemią, słońce znalazłszy między nimi jakąś dziurkę, przemyca złote promienie i odbiwszy je od nagich skalnych szczytów, otaczających nas zewsząd gór, barwi świat niespotykanymi kolorami. Otoczeni niezwykłą scenerią granatowo – złotych kolorów, blednących raz po raz w blasku coraz częściej wyładowujących się błyskawic, dojeżdżamy do granicy Parku Narodowego Zion. Leje. Ma sens kupować bilety, które nie są tanie i wjeżdżać? Problem w tym, że by dojechać do Page, dokąd zmierzamy, inną drogą, musielibyśmy dużo nadłożyć. Druga opcja – zostajemy na parkingu przed wejściem i czekamy aż przestanie padać. W międzyczasie Jennifer zasięga języka w biurze informacji turystycznej. Informacje są OK. Po pierwsze zamiast kupować dwa bilety po 20 dolarów każdy, możemy kupić za 80 dolców roczną kartę na dwie osoby, upoważniającą do wjazdu do wszystkich Parków Narodowych w całym kraju, łącznie z Alaską. Przed nami jeszcze kilka parków, a przede mną pewnie jeszcze więcej niż kilka, przeto problem finansowy niejako mamy rozwiązany. Kupujemy kartę i wszystkie PN stoją przed nami otworem. Park Zion też, tym bardziej, że właśnie przestało padać i nawet wyszło słońce. Mamy szczęście.

Cały Park zajmuje obszar 579 km² co oczywiście sprawia, że nie będziemy w stanie objechać go całego. Według mapy otrzymanej w biurze informacji, wybieramy jedną z przecinających park dróg i spiesząc się by wykorzystać jasno świecące póki co słońce, czym prędzej ruszamy. Kręta droga wijąca się miejscami dość stromo w górę, jesteśmy już na 2000 m.n.p.m., należy do tych dróg, które zwykłem określać jako bardzo niebezpiecznie. Nie z powodów technicznych, że zbyt kręto,stromo lub wąsko, a z powodu, że zbyt pięknie. W takim terenie wpatrując się w cudowne krajobrazy zapominam  o tym co przed maską i często w ostatniej chwili odbijam kierownicą w lewo lub prawo, by nie wylądować w przepaści lub na przydrożnym drzewie. Tym razem mam trochę łatwiej niż w momentach kiedy to w takich okolicach bywałem sam. Teraz przynajmniej nie muszę prowadząc samochód równocześnie obfotografowywać okolicy. To zadanie przejęła Jennifer więc jest trochę bezpieczniej. Deszcz jakby całkowicie zawrócił do nieba, oddając słońcu dominację na nieboskłonie. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie by tu i ówdzie się zatrzymać i przypatrzeć się wszystkiemu w wolniejszym tempie. Spieszyć się nie ma dokąd, a Park Zion jest naprawdę piękny.

Do Page, położonego znowu w Arizonie, pozostało trochę ponad 100 mil, czyli z przerwą na lunch, przed zapadnięciem zmroku powinniśmy być na miejscu. Po drodze bezskutecznie próbujemy połączyć się z Anją. Coś nam mówi, że jest gdzieś niedaleko, ale nijak nam to sprawdzić. Brak zasięgu. 10 km przed Page mijamy niewielki hotel, wokół którego kręcą się psy i konie i żartujemy, że gdyby Anja tu była pewnie mieszkałaby w takim hotelu. Anja to wyjątkowy zwierzolub. Dlaczego nie podjeżdżamy pod hotel i nie sprawdzamy? Być może jednak nie do końca wierzymy naszemu siódmemu zmysłowi, a być może dlatego, że znowu się zachmurzyło i przed ewentualnym deszczem chcemy znaleźć jakiś parking do spania.

Wjeżdżając do miasta z daleka widzimy duży szyld Wolmart. To jest to czego szukamy. W całych Stanach pod prawie wszystkimi Wolmartami (największa sieć sklepów) można bez kolidowania z prawem nocować. Jest to prywatny teren, który właściciel Wolmarta udostępnił nieodpłatnie camperowcom. Chwała mu za to. Nocowanie pod sklepem ma też tą zaletę, że nie tylko na śniadanie świeże bułeczki kupić można, nie mówiąc o innych zakupach, ale i skorzystać z bardzo czystych i wygodnych sanitariów, a to bardzo ułatwia podróżowanie. Stoimy zatem pod Wolmartem. Jeszcze się zupełnie nie ściemniło, deszcz na razie też nas oszczędza. Mamy zatem chwilę by ogarnąć trochę samochód, uzupełnić zapasy, przygotować ciepłą kolację i zastanowić się nad jutrzejszym dniem. Samo miasteczko Page, powstałe nota bene w 1957 roku jest tym samym najmłodszym miastem Stanów Zjednoczonych, nie oferuje zbyt wielu atrakcji. Za to okolice i owszem. Zaraz za miastem zaczyna się rezerwat Indian Navajo (czyt. Nawaho), a na ich terenie aż roi się od cudów natury. Nie wszystkie są oczywiście w naszym zasięgu bowiem rezerwat liczy sobie 70.000 km² czyli wielkością zbliżony jest do naszych południowych sąsiadów Czech i rozciąga się aż przez trzy stany: Utah, Arizona i Nowy Meksyk. Indianie Navajo, których obecnie jest około 300.000 stanowią równocześnie najliczniejszą etniczną grupę. To co na pewno będziemy chcieli u nich zobaczyć to Monument Valley, jakieś 200 km stąd. Ale to dopiero pojutrze. Jutro natomiast skoczymy do pobliskiego Antylope Canyon. Mówię skoczymy, bo to naprawdę niedaleko. Plan jest taki, że nie będziemy skakać tylko w tamtą stronę pojedziemy taksówką, a wracając pieszo porozglądamy się po okolicy.

Następnego dnia tak właśnie robimy, przy okazji dowiadując się, że w całym miasteczku jest tylko jedna taksówka, która i tak niewiele ma do roboty. Zanim jednak podjedzie taksówka wcześniej podjeżdża Anja. Gdzie spała? Oczywiście 10 km stąd w małym przydrożnym Hotelu, wokół którego było pełno psów i koni. Haha, ani ona ani my nie rozumiemy nadprzyrodzonych sił, szeptających nam wczoraj o tym fakcie do ucha. Ubawu przy wspólnym śniadaniu mamy co niemiara. O jest taksówka. Po raz kolejny żegnamy Anję, która już spieszy się dalej, a my usadowiwszy się w taksówce z bocznym numerem 1 ruszamy do rezerwatu Navajo. Przy wejściu do rezerwatu, na którego terenie znajduje się też Park Narodowy czeka nas niespodzianka. Wprawdzie do Parku możemy wejść za darmo, bo mamy wczoraj kupioną kartę, ale jako, że Park leży na terenie Indian, to Indianie każą sobie też płacić dolę – po dysze od łebka.Tym razem nie żałujemy kasy. W końcu też muszą z czegoś żyć, a niewiele oprócz pięknych terenów im zostało.

Do kanionu wchodzi się tylko grupami z przewodnikiem. Parę lat temu grupa turystów wybrała się do środka  sama, nie zdając sobie sprawy z ryzyka jakie to ze sobą niesie. W wyższych partiach gór właśnie wezbrała rzeka i rwącym nurtem podążała w kierunku kanionu. Przewodnicy o tego typu zagrożeniach są informowani na bieżąco. Oni nie. Weszli, za nimi przyszła rzeka. Już nie wyszli. Czekamy zatem grzecznie, aż się uformuje grupa. Jest nas 10 osób i przewodnik Rob. Rob jest najprawdziwszym Indianinem Navajo, urodzonym i wychowanym w rezerwacie także zna tutaj, każdy kamień, każde drzewo i każdą roślinkę. W drodze do zejścia do kanionu dużo nam o tych roślinkach opowiada. Z tej się robi herbatę, a z tej zupę, ta jest dobra przeciwko takiej chorobie, a ta przeciwko innej. Praktycznie każda, a na pustyni nie ma ich zbyt wiele, ma jakieś konkretne zastosowanie. Jakie? Teraz już i my wiemy.

Nagle pojawia się przed nami długie, groźne pęknięcie w ziemi. Czyżbyśmy tam mieli wejść? Wygląda na to, że tak. Rob idzie pierwszy,a za nim ostrożnie cała grupa. Kilkanaście metrów w dół i muszę powiedzieć  – Ooo kurcze! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nawet na zdjęciach czy filmach. Przez tysiące, a może miliony lat natura za pomocą wody i wiatru wyrzeźbiła w skałach coś tak nieprawdopodobnie pięknego, że opisać trudno. Myślę, że nawet zdjęcia jako, że są w dwóch wymiarach, nie są w stanie tego oddać. Aczkolwiek Rob, który nie tylko zna się na zielarstwie, ale i na fotografii, daje każdemu wskazówki jak ma ustawić swój aparat by uzyskać jak najlepszą barwę. Faktycznie zdjęcia są dużo lepsze i musimy się bardzo z Jennifer powstrzymywać, by nie wypstrykać całej karty pamięci. Zwłaszcza, że staramy się uwiecznić nie tylko to co widzimy przed sobą, ale i to za nami. Nasz indiański przewodnik mówi – „oglądajcie się za siebie, bo inaczej widzicie tylko połowę”. Oglądamy się by nie uronić ani jednego miejsca, a ja się zastanawiam czy aby Rob, mądry Indianin z plemienia Navajo, nie miał czegoś więcej na myśli, niż tylko odwracanie głowy w Canyonie Antylope? Czy, aby ze słów –„ oglądajcie się za siebie, bo inaczej widzicie tylko połowę”nie można odczytać jakiejś indiańskiej prawdy? Czy może nie powinniśmy się w życiu czasem zatrzymać i spojrzeć w tył? Czy patrząc cały czas przed siebie i goniąc wciąż na przód, coś nam nie ucieka? Czy aby w ten sposób nie żyjemy tylko połową życia? Ups potknąłem się o rozwiązaną sznurówkę i mało nie wywinąłem orła. To pewnie znak bym przestał się zastanawiać nad indiańskimi życiowymi prawdami i nie zaplątał we własne myśli, jak w sznurowadła butów. Myśl Roba rozwinę sobie innym razem, a teraz na powrót zajmuję się podziwianiem kunsztu natury.

Wychodzimy spod ziemi na pustynną równinę rezerwatu Navajo. Dziękujemy Robowi  za wspaniałą wycieczkę, żegnamy się z grupą i pieszo wracamy w kierunku centrum Page, do samochodu. Wydawałoby się, że po takich wspaniałościach, jakich przed chwilą byliśmy świadkami, dzisiejszy dzień nie będzie miał nic więcej do zaoferowania. A jednak chyba coś jeszcze mamy. Na łące, kilometr przed parkingiem, widzimy jakieś poruszenie. Zjeżdżają się samochody, z których wysiadają cowboye. Z przyczep wyprowadzane są konie. Na stadionie otoczonym drewnianą trybuną, trwają jakoweś roboty. Coś się dzieje. Ale co? Plakat na płocie wyjaśnia wszystko. O godzinie 19 rozpoczyna się rodeo. Samymi spojrzeniami nawzajem sobie przytakujemy. O 19 tu będziemy. Mamy jeszcze trzy godziny, więc w sam raz na obiad i trochę odpoczynku.

Tuż przed zmrokiem siedzimy już na trybunach. Podekscytowani, aż szkoda gadać. Pierwszy raz w życiu uczestnicząc obserwujemy to, o czym do tej pory wiedzieliśmy tylko z telewizji lub książek. Najprawdziwsze rodeo. Wokół nas najprawdziwsi mieszkańcy dzikiego zachodu szaleją przy każdym występie najprawdziwszych cowboyów, popisujących się swoimi najprawdziwszymi umiejętnościami. Łapanie cielaka na lasso, chwytanie byka za rogi, skacząc z galopującego konia, ujeżdżanie dzikich rumaków itp. Wszystkie występy nie tylko nagradzane są głośnymi owacjami, ale i punktowane. Nie wiem na czym punktacja polega. Widzę tylko, że wszyscy zajęci są skrzętnym notowaniem punktów, dając od czasu do czasu głośnym mruknięciem wyraz swojej aprobaty lub niezadowolenia. Może siedzielibyśmy jeszcze dłużej, bo zawody naprawdę są fantastyczne, ale zmęczenie, a co najważniejsze chłód nadciągającej pustynnej nocy wyganiają nas spać. Szybko spać, bo jutro bez ociągania jedziemy dalej.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł