Majówka niestety po raz kolejny nie rozpieszcza nas pogodą. Wczoraj wydawało się, że słońce ostatecznie wygrało tą parodniową batalię, lecz niestety dzisiejszy poranek pokazał, że byliśmy w błędzie. Wyruszamy z Page w kierunku Monument Valley otoczeni, grubymi, granatowymi, złowieszczymi chmurami. Godzinę później, akurat jak stanęliśmy w starym wojskowym forcie, lunął deszcz i od tej pory zaczęliśmy się zastanawiać czy dalsza jazda ma w ogóle sens. Ilekroć jak już, już mamy podjąć decyzję odwrotu, tylekroć na chwilę się przejaśnia, co nieustannie powoduje, że jedziemy dalej. Jedziemy, bo bardzo chcemy na własne oczy zobaczyć jedną z częstszych scenerii dzikiego zachodu – wyrzeźbione w piaskowych skałach niezwykłe monumenty. Wiatr, woda (czasem pod postacią deszczu, a czasem śniegu) i znaczne różnice temperatur przez niemal 300 milionów lat rzeźbią owe cuda najpierw w skałach wapiennych (kiedyś było tu morze), a teraz w piaskowych.  Pierwsze monumenty zaczynają z wolna wyłaniać się, a to z lewej, a to z prawej strony drogi na długo przed ostatecznym celem naszej jazdy. Nie są to te najsławniejsze, które skupione jeden przy drugim, leżą w niewielkiej dolinie jakieś 30 km przed nami.  Przy wjeździe do doliny należącej do Indian Navajo, należy u nich wykupić bilet. Mieszka ich tu obecnie około 300 i pewnie dochody ze sprzedaży biletów stanowią ich główne źródło utrzymania. Nie znaczy to jednak, że są całkowicie od niego uzależnieni. Nie, nie. Nawet Ci współcześni Indianie, w odróżnieniu od nas białych nie ulegli wpływom okrutnej królowej konsumpcji i będąc samowystarczalni (zbierają i żyją z tego co im matka natura dała za darmo) rezygnując z tzw. dobrodziejstw cywilizacji: kredytów, wiecznej pogoni za karierą, uzależnień i wynikłych z nich chorób. Żyją skromniej aczkolwiek wydawać by się mogło, że szczęśliwiej, ale to już kwestia indywidualnego osądu.  Jak się dowiadujemy w kasie, droga przez dolinę nie jest asfaltowa i większe opady deszczu mogą drastycznie utrudnić przejazd. Zwłaszcza takiemu samochodowi jak mój, bez napędu na dwie osie. A chmury nad nami duże i ciężkie. No to znowu mamy szekspirowski dylemat – jechać czy nie jechać. Właściwie dużo wspaniałych pomników natury widzieliśmy już po drodze. No tak, ale tych najwspanialszych nie. Hm! A raz kozie śmierć. Jak już się wyjechało w świat to trzeba go też porządnie zobaczyć, a czasem przy tym zaryzykować. Kupujemy bilety i jedziemy. Deszcz póki co nie pada. Zjeżdżamy ostro po nawet nienajgorszej drodze w czerwoną dolinę i wierzcie mi decyzja, by nie poddać się pogodzie była bez wątpienia słuszna. Wiszące nisko, grube ciemne chmury nie tylko w  niczym nie przeszkadzają, ale wręcz swoją obecnością dodają specjalnej malowniczej, a przy tym groźnej aury. Trasa dookoła doliny to około 40 km, które zajmują nam niespełna 3 godziny. Jedziemy bardzo powoli, a i na częste postoje w najbardziej urokliwych miejscach nie oszczędzamy czasu.

Tyle co powróciliśmy na parking przy wjeździe, tyle co zdążyliśmy sobie pstryknąć pamiątkowe foty na kamieniu z efektownym widokiem w tle, tyle co Jennifer zdążyła polecieć do toalety, ale już niestety nie zdążyła wrócić. Nagle jak nie lunie, jak nie walnie piorunem, jak nie zrobi się ciemno. Tylko prawdziwy cud albo ogrom szczęścia sprawił, że udało nam się w suchych, komfortowych warunkach zwiedzić Monument Valley i dosłownie na czas co do minuty wyjechać z doliny na asfaltową drogę. Jeszcze przed burzą zdążyłem zaparzyć kawę, także ten największy deszcz przeczekujemy z gorącymi kubkami w dłoni, spoglądając jak za oknem świat tonie w ogromnych przelewających się kałużach. Skoro tylko struga wody z nieba zamienia się w w coraz rzadsze pojedyncze krople, a widoczność wzrasta do takiej, że można bezpiecznie jechać, ruszamy. Wymowne milczenie mokrych, wyniosłych gigantów pozostających już tylko w odbiciu wstecznych lusterek dodaje nam nadziei, że jutro w Grand Canyonie będzie równie fantastycznie jak dzisiaj.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł