Dzisiaj są moje urodziny. Staje się już chyba tradycją, że tego dnia wstaje przed piątą rano. Rok temu trzeba było wyjść przed wschodem słońca, by o rozsądnej godzinie dostać się na Machu Picchu, a dzisiaj trzeba wcześniej wstać, by ujrzeć wschód słońca nad Wielkim Kanionem Kolorado. Wstaję zatem tuż przed piątą, wychodzę z samochodu i co widzę? Nic nie widzę. „Cicho wszędzie, ciemno wszędzie co to będzie, co to będzie” Nie ma kanionu, nie ma wschodu, nie ma nic. Przynajmniej tak się zdaje. Gruba biała mgła zasłania wszystko wokół, łącznie z mym samochodem, którego oddaliwszy się o dwa kroki nie widziałem. Stoimy tu dokąd dojechaliśmy jeszcze wczoraj późnym wieczorem, czyli na dużym parkingu tuż nad samym Grand Canyonem. Spieszyliśmy się bardzo, ale cóż z tego skoro w myśl zasady, że jak czegoś nie widać to to nie istnieje, kanionu nie ma. Cóż począć? Idę dalej spać. Następna pobudka o szóstej. Na zewnątrz bez zmian. Dopiero o siódmej, gdy i Jennifer już wstała zaczyna się powolutku rozjaśniać. Widoczność poprawia się na tyle, że z trudem, bo z trudem, ale dochodzimy nad krawędź kanionu. W sumie tylko po to, by przekonać się, że dalej go nie ma. Gęsta mgła otuliła go niczym puchową kołdrą niemowlaka w kołysce i nie zanosi się, by wkrótce chciała go ukazać światu. Jedynie dzik przebiegający między krzakami, napędziwszy Jennifer sporo strachu, zwiastuje, że przyroda budzi się do życia i może, może coś się zmieni. W wieży widokowej, z której nic nie widać, pani strażnik zapewnia nas, że wczoraj z takiej samej porannej mgły zrobił się piękny dzień, co daje nadzieję, ale nie gwarancję, że i dzisiaj tak będzie.
Po śniadaniu, nie czekamy dłużej. Jedziemy w stronę centrum turystycznego, mijając po drodze jeszcze kilka takich samych punktów widokowych. Już na pierwszym spod unoszącej się mgły dostrzec można zarysy wyłaniającego się kanionu. Na drugim widać go już w całej krasie. Na trzecim i na kolejnych nic już nie przypomina porannej mgły i obaw, że przemierzanie pół świata, by zobaczyć Grand Canyon może zakończyć się fiaskiem. Właśnie zaczyna się piękny dzień
W centrum turystycznym Jennifer zasięga języka, tego który ona rozumie, a ja nie bardzo. Mamy kilka opcji na spędzenie następnych paru godzin. Chcemy na pewno jak najbliżej przyjrzeć się kanionowi od góry, chcemy ale też spojrzeć nań od dołu. No może nie z samego dołu, bo potem trzeba by długo i mozolnie wracać pod górę (pamiętam jak wracałem z dołu najgłębszego kanionu świata – Kanionu Colca w Peru), a Jenny nie jest fanem chodzenia po górach. Z czterech możliwych tras: Bright Angel Trail, South Kaibab Trail, Hermit Trail i Grandview Trail wybieramy tę drugą. South Kaibab Trail prowadzi najpierw wzdłuż górnej krawędzi, by potem niezbyt długą, ale stosunkowo stromą i krętą ścieżką opaść w głąb kanionu. Można dojść do czterech wyznaczonych punktów widokowych. Pierwszy 345 m w dół, drugi 644, trzeci 994 i czwarty ostatni na samym dole 1457 m. Ten szlak jakby najbardziej odpowiada naszym oczekiwaniom i możliwościom, tym bardziej, że możemy go sobie dowolnie po drodze dopasowywać. Ostatnie dwa punkty zdecydowanie odpadają. Do pierwszego dojdziemy z pewnością, a jak będzie się nam podobało to może pokusimy się i o drugi. Czas pokaże. Przed wymarszem obowiązkowo zaopatrujemy się w dużą ilość wody. Po drodze nie ma żadnej możliwości uzupełnienia zapasów, a jak alarmują plakaty co roku między innymi z powodu braku wody w kanionie ginie 6-8 ludzi, a 250 razy wkracza do akcji pogotowie ratunkowe. Oprócz wody niezbędny jest też kapelusz, z którym ja, jak widać na zdjęciach, nie rozstaję się od początku mojej podróży i krem zabezpieczający przed słońcem, które pomimo porannych oporów wzeszło nad kanion i może dać się ostro we znaki. W dole temperatura może śmiało powędrować powyżej 30 kreski w skali Celsjusza. Dobra mamy wszystko – no to w drogę.
Górna część spaceru to naturalnie relaksik połączony z zaskakującymi widokami. Jedynie masa ludzi ustawiających się na każdym gzymsie, do zdjęcia trochę zakłóca odbiór dzikiej i niewzruszonej niczym natury. Na to niestety w takich miejscach nie ma rady. Rocznie to miejsce odwiedza, nie przez przypadek zaliczany do jednego z największych cudów natury, około 5 milionów turystów i gdzieś to całe towarzystwo musi się upchnąć. Nie lepiej było dokładnie rok temu na Machu Picchu, więc jesteśmy już przyzwyczajeni.
Schodząc wąską ścieżynką w dół kanionu ludzi natychmiast zaczyna ubywać. Stąd już tylko podziwiać 300 metrowe skały mogą Ci wybrani, a tych nie jest aż tak wiele. Przeważnie oplecakowana młodzież i od czasu do czasu przedstawiciele generacji średniego wieku, tacy jak ja. Maszeruje nam się świetnie. Ani stromizna nie wywołuje specjalnych emocji, ani słońce, choć cienia nie ma za grosz, niezbyt doskwiera, a widoki zza każdego zakrętu wydają się coraz piękniejsze. Jest jakby to powiedzieć – urodzinowo pięknie.
Do pierwszego punktu Cedar Ridge dochodzimy w znakomitej formie. Krótka pauza i zgodnie z obopólnym postanowieniem ruszamy do punktu numer 2, Skeleton Point. Tu już jest znacznie cieplej niż u góry, zeszliśmy ponad 600 metrów i jako, że do pierwszych kropel potu, wyciśniętych promieniami słońca dołączają następne, wywołane coraz większym zmęczeniem, zarządzamy dłuższy postój na urodzinową imprezę, a potem odwrót. Uczta urodzinowa może nie jest zbyt obfita, ale za to w jakich okolicznościach. Jest jajeczko na twardo, jest chleb, ba nawet z masłem, jest przepyszna woda, a przede wszystkim jest Jennifer i nadzwyczajna aura otaczającej przyrody. Lepszych urodzin nie sposób sobie wymarzyć. Jemy, pijemy, sycimy wszystkie zmysły rozległymi widokami, Jenny krzyczy 100 lat, echo odpowiada at, at, at i ruszamy z powrotem. Zanim dojdziemy na górę to już nie pojedyncze krople, a ciurek potu zmieni nasze koszulki w mokre szmaty, ale to nic. Jest i było po stokroć warto. – Mam nadzieję, że w pewnym stopniu obrazują to zamieszczone poniżej zdjęcia i nieschodzący uśmiech z naszych twarzy.
Szarzeje, gdy z parkingu spod turystycznej informacji odjeżdżamy z nad Kanionu Kolorado do małego, niedaleko stąd położonego miasteczka Williams. Tam obiecaliśmy sobie powtórzyć urodzinową imprezę przy porządnym ciachu i jeszcze lepszej kawie. Jennifer mówi, że zaprasza, a skoro tak no to czym prędzej ruszam. Zanim na dobre opuścimy kanion, musimy jeszcze trochę czasu zmarnować na doprowadzenie się przynajmniej do takiego stanu w jakim byliśmy przed wspinaczką. Znaczy się musimy spłukać z siebie hektolitry wyciśniętego potu i wrzucić jakieś nowe ciuchy. Po wystawnym, drewnianym ośrodku, w którym znajdują się prysznice, pralki, toalety i wszystko co camperowcom po wyjściu z kanionu jest potrzebne, widać że nie my jedni z takowym problemem się borykamy. Pół godziny starcza, by wziąć prysznic i poczuć się jak nowo narodzeni. Następne pół godziny, by poczuć jak zapełniły się żołądki na szybko przygotowaną kolacją. Teraz już spokojnie ruszamy dalej, jako się rzekło na ciastko do Williams.