Kolejne dwa dni naszej wyprawy wokół Wielkiego Kanionu spędzamy rozkoszując się wtopioną w asfalt drogi 66 atmosferą lat 50- tych i 60. minionego stulecia. Nielicha, jak się wydaje przygoda, rozpoczyna się w małym Williams, do którego dojechaliśmy wczoraj wieczorem i jak zwykle znalazłszy parking pod Wolmartem zasnęliśmy, śniąc niezapomniane panoramy znad Grand Canyonu Colorado. Ranek wprowadza nas już w zupełnie inną rzeczywistość. Wczoraj na rozległych ziemiach Indian, dziś w niewielkim kowbojskim miasteczku. Miasteczko, które poznajemy bardzo dokładnie, spacerując jedyną ulicą w te i z powrotem, posiada dwa oblicza. To pierwsze rodem z dzikiego zachodu z typowymi drewnianymi domami, salonami, bankami itp. wydaje się niewzruszenie trwać od stuleci i te drugie, nakładające się na nie to, to to co wydarzyło się tu dobre pół wieku temu. Przez Williams poprowadzono krajową, dziś już kultową drogę 66, która do dzisiaj stanowi o kolorycie i atmosferze spokojnej niegdyś osady. Wszędzie gdzie nie spojrzeć widnieje liczba 66. Knajpy 66, sklepy 66, stacje benzynowe 66 i oczywiście niezliczona ilość gadżetów i pamiątek z napisem 66. Jedynie lokomotywa na pobliskim torowisku nie ma szyldu 66, za to też kultowy napis „Grand Canyon”, do którego raz na dzień wyjeżdża. Miasteczko, jak już wspomniałem, nieduże, toteż niedużo czasu tu spędzamy. Na spacer przez całe miasto, urodzinowe ciacho w salonie z wahadłowymi drzwiami, skok na lokomotywę i kupno kilku pamiątek oraz o dziwo rozmowę w języku polskim ze spotkaną rodziną znad Wisły, potrzebujemy nie więcej niż dwie godziny. Teraz jeszcze tylko tankowanie na jednej ze stacji 66 z niezwykle miłą obsługą (do tej pory na każdej stacji trzeba było najpierw zapłacić, a potem lać przeto nigdy nie mogłem zatankować do pełna, no bo skąd mam wiedzieć ile), a tutaj przesympatyczna pani prosi bym najpierw spokojnie sobie zatankował, potem uiścił, a jak chcemy to z tyłu jest agregat i możemy sprawdzić ciśnienie w oponach. Do tego wszystkiego częstuje kawą i cały czas się uśmiecha. Od czasu wyjazdu z Ameryki Łacińskiej takiej uprzejmości jeszcze nie przeżyłem. Powoli będę musiał zrewidować mój osąd o tutejszym braku uprzejmości.

Z Williams cały czas drogą 66 będziemy podążać w kierunku znanego nam już Kingman, gdzie planujemy następny nocleg. Zanim tam jednak dotrzemy czeka nas pewnie wiele fajnych miejsc, godnych krótszego lub dłuższego postoju. Tak też jest w rzeczywistości. A to jakaś osada nad rzeką, gdzie tubylcy stojąc po kolana w wodzie z wędkami, czekają na wielkie branie, a to przydrożne muzeum drogi 66, to znowu jakiś opuszczony stary zajazd. Wszędzie się zatrzymujemy, a ciekawi wrażeń wszystko dokładnie oglądamy. No może nie wszystko. Jednej rzeczy, prawdopodobnie najładniejszej wzdłuż całej drogi, odwiedzić nie jesteśmy w stanie. Wodospady Peach Springs w rezerwacie Indian Huatapay. Wprawdzie w centrum Walapai pytamy o możliwość wstępu do rezerwatu jednak nie dostajemy zgody na wjazd. Widać Indianie dbają o swoje środowisko naturalne bardziej niż o pieniądze i by nadmiarem turystów go nie dewastować, wpuszczają codziennie tylko kilkanaście osób. A że popyt duży, bo wodospady, co widzimy na zdjęciach, śliczne, przeto kolejka długa i zapisywać na wycieczkę trzeba się z przynajmniej rocznym wyprzedzeniem. Cóż – czasu mamy dużo, ale nie aż tak. Rok czekać tu nie będziemy.

Im bliżej Kingman tym krajobraz robi się bardziej pustynny. Pamiętamy z poprzednich artykułów, że jesteśmy już ta terenach pustyni Mojave i tylko daleko w tle ośnieżone szczyty gór przypominają, że tak niedawno tam byliśmy.

Samo Kingman, mimo że tym razem poświęcamy mu więcej czasu i tym razem niczym nas nie zaskakuje. Najlepsze w mieście jest to, że mamy tu swoje ustalone miejsce noclegowe pod muzeum i po spacerze (bardziej dla zdrowia niż zwiedzania), spokojnie możemy się udać na spoczynek.

Drugi dzień, już tylko częściowo wzdłuż drogi 66 chcemy zakończyć w Las Vegas, które jest już zupełnie niedaleko. To co przy drodze do zwiedzania już zwiedziliśmy (zapora Hoover Dam) poprzednim razem, przeto mamy spory zapas czasu, który trzeba by jakoś zapełnić. Dla Jennifer nic prostszego. Już ostatnio chciała, chociaż nic nie mówiła, bo i tak byśmy nie zdążyli, odbić parę kilometrów w bok do „Miasta Duchów” . Skoro chciała, to tym razem tej przyjemności jej i sobie nie odmówię.

Duży cmentarz przed Chloride, taka jest prawdziwa nazwa miasta zwanego miastem duchów, świadczy, że przed laty miasto wcale nie było takie wymarłe jak zdaje się być dzisiaj. Prawdopodobnie dopiero następne pokolenia osiadłych tu onegdaj pionierów, nie widząc w tym pustynnym zakątku życiowej szansy, opuściło Chloride, pozostawiając miejsce duchom swoich przodków. Zaraz się o tym przekonamy. Zostawiwszy samochód na czymś co mogłoby z grubsza przypominać parking rozpoczynamy rekonesans. Rzeczywiście wygląda na to, że jesteśmy tu sami. Wokół nie widać, nie słychać żywej, podkreślam żywej duszy, i tylko pozostawione domostwa i zagrody zdają się zachowywać elementy minionego życia. Wszystko jest tak, jakby przed chwilą miasto żyło pełną piersią i nagle zgasło. Skoro zatem jesteśmy sami, czyli jednocześnie i gośćmi i gospodarzami nie będzie chyba nietaktem wejść bez pukania do jednego czy drugiego domu, zajrzeć w ustronne zakamarki na podwórzu, spróbować czy nieruszane od dawna maszyny dadzą się jeszcze uruchomić i  oczywiście napić się piwa w pobliskim salonie. Jest piwo? Ano jak widać na załączonym obrazku jest i to nie byle jakie, bo Tyskie. Skąd u licha w mieście duchów znalazło się Tyskie?  Ha – tego na blogu nie zdradzę. Niechaj będzie mi wolno pozostawić tę i może parę innych tajemnic do czasu mojego powrotu, kiedy to jak mniemam spotkamy się na opowieści o świecie i wtedy wyjaśnię wszystko ze szczegółami. W końcu o czymś trza będzie gadać 🙂

Przechadzając się w te i we wte po uliczkach Chloride, okazuje się, że nie jest ono jednak całkiem opustoszałe i oprócz duchów żyją tu również ludzie. Jest ich około 200, czyli całkiem przyzwoita gromadka. Przekonywujemy się o tym zaglądając do sporej knajpy, w której aż roi się od ludzi. Jest ich aż pięcioro. W małym sklepiku na rogu oprócz ekspedientki jest jeszcze klientka. Zza trzeciego domu po prawej wychodzi mocno przygarbiona kobieta i przechodzi do domu obok, pewnie do sąsiadki na klachy. Czyli jednak miasto żyje. Nie tętni wprawdzie rwącym rytmem miejskiego zgiełku, ale kropelka, po kropelce jakoś sobie tam płynie.

Oprócz knajpy dla tubylców, w której policzyliśmy pięć duszyczek, jest jeszcze jedna knajpa przy głównej, dojazdowej drodze, dla turystów. Widać od czasu do czasu tu wpadają. Przynajmniej tak twierdzi właściciel, barman i kucharz w jednej osobie Digger Dave, który w oczekiwaniu na z rzadka pokazujących się turystów, oprócz picia piwa marzy. Marzy o tym jak kiedyś przywróci Chloride do dawnej świetności. A że czekać musi długo i piwa w tym czasie wypija moc, co widać po szklistych oczach, to i marzenia ma wielkie. By je zrealizować potrzeba mu jak sumiennie wyliczył 50.000 dolarów, które ma zamiar zarobić prowadząc tę właśnie knajpę, w której siedzimy. Do rachunku za dwa piwa (pewnie więcej ani dziś ani też jutro nie sprzeda) dorzucamy dwa dolary napiwku, by wspomóc realizację marzeń Diggera i już mamy ruszać w dalszą drogę, gdy nagle w rozmarzonym umyśle naszego gospodarza pojawia się nowy powód następnych nieprzespanych nocy. Od dzisiaj drugim marzeniem Diggera, pewnie pod wpływem długiej rozmowy z Jennifer i jej nieprzeciętnego powabu, jest poślubić Polkę. Obiecujemy dopomóc w realizacji i tego marzenia, co zostało zapisane nad drzwiami do knajpy. Tak więc drogie panie, gdyby któraś chciała poślubić jeszcze nie bogatego, ale marzącego o bogactwie Amerykanina to bardzo proszę – Digger Dave, USA, Arizona, Chloride 3 km od drogi nr 93.

My tymczasem opuszczamy miasto duchów nie spotkawszy duchów i już za chwilę po raz drugi odwiedzimy plastikowe Las Vegas, gdzie życie na 100 procent toczy się innym rytmem niż w nieodległym Chloride.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł