Bez względu na wynik rozważań o wyższości podróżowania z planem czy bez, mnie dzisiaj „arytmetyka podróży” przyniosła już pierwszą ogromną korzyść. Stoję właśnie na dworcu autobusowym na zachodnim wybrzeżu Malezji w George Town, czyli w miejscu, w którym w ogóle miało mnie nie być. Tylko dokładne planowanie i liczenie dni zmusiło mnie do pozostania dłużej w Malezji, a za radą mistrza udzielania rad, Seneki, który powtarzał, że nieprawdą jest iż mamy za mało czasu, tylko zbyt dużo go trwonimy, nie chcąc marnować kilku dni na siedzeniu w mało ciekawym Koto Bharu postanowiłem jeszcze coś w Malezji zobaczyć i przyjechać z dzikiego wschodu na bardziej cywilizowany zachód. Na całe szczęście, bo po pobycie w konserwatywno-muzułmańskim, zacofanym, małomiasteczkowym Koto Bharu mógłbym w pamięci pozostawić sobie taki obraz całej Malezji. W rzeczywistości Malezja jest bardzo zróżnicowana, czego świadectwem jest nie tylko romantyczna Malekka na południu, na wskroś nowoczesna stolica Kuala Lumpur czy jak się właśnie wydaje kosmopolityczne George Town, które jako że położone jest na wyspie zaprasza do siebie rozłożonymi przęsłami ogromnie długiego mostu. George Town w języku malajskim nazywa się Tanjung, ale mieszkańcy i tak zwykli nazywać je Penang, tak jak wyspę, na której leży i jak region, którego jest stolicą. Samo miasto liczy sobie prawie 200.000 mieszkańców, ale z przynależnymi dzielnicami to już ponad półmilionowy moloch, który wyrósł w ciągu ostatnich dwóch wieków nad cieśniną Malakka oddzielającą Półwysep Malajski od Sumatry. Ponad 200 lat temu, w roku 1786 Francis Light wraz z kilkoma handlarzami brytyjskiej Wschodnio-indyjskiej Kompanii założył na wyspie Penang osadę i na cześć brytyjskiego monarchy Jerzego III (Georg III) nazwał ją jego imieniem. Od tego czasu osada przyciągając w te okolice nie tylko handlarzy ze wszystkich stron świata, rozrosła się do opisanych wyżej rozmiarów, a dzięki różnorodnej kulturze napływowej ludności stała się silnym magnesem także dla takich ciekawskich jak ja podróżników. Jadąc od dworca autobusowego do centrum Penang (będę się trzymał tej nazwy, bo wydaje się bardziej zakorzeniona w tutejszym słownictwie aczkolwiek łatwiej mi zapamiętać i napisać George Town) przez szyby obserwuję i liczę mijane: kościoły katolickie, meczety ze smukłymi minaretami oraz bardzo kolorowe hinduskie i chińskie świątynie. Takiego wymieszania kultur jak do tej pory nie spotkałem jeszcze nigdzie. Gdy dodatkowo migają mi przed oczami takie atrakcje jak: muzeum złota, wystawa sztuki współczesnej i parę innych ciekawych architektonicznie budowli, które z pewnością będę chciał zobaczyć, wiem, że przez ostatnie dni w Malezji na pewno nie będę się nudził.

Zwiedzanie zaczynam od samego świtu następnego dnia, zdając sobie sprawę, że przy tej mnogości miejsc, które chcę odwiedzić nie ma się co zbytnio ociągać. Zaczynam od najstarszego w Penang meczetu kapitana Klinga wybudowanego na przełomie XVIII i XIX wieku przez członków Wschodnio-Indyjskiej Kompanii i prominentnego tamila, muzułmańskiego kupca, kapitana Klinga. Tamilowie to naród z grup drawidyjskich, posiadający swój język tamilski, którym szacunkowo posługuje się dzisiaj ponad 70 milionów ludzi, zamieszkujących przede wszystkim indyjski stan Nadu, północno-wschodnią część Sri Lanki, a także po części Indonezję, Malezję, Singapur i Birmę oraz w mniejszych skupiskach RPA, Mauritius, Europę, USA, Kanadę i Australię. W roku 1916 przebudowano starą i zniszczoną już świątynię na dzisiejszą znacznie większą, zachowując przy tym w muzułmańskiej architekturze indyjskie wpływy. Zaraz za meczetem wpadam na hinduską świątynię Hainan z 1866 roku, odrestaurowaną w roku 1995, potem chińską świątynię Kong Hock Keong, którą rozpoczęto budować w 1728 roku, a ukończono w 1801 i w końcu najstarszą hinduską świątynię w Penang, znajdującą się w dzielnicy Little India (Małe Indie) świątynię Arulmigu Mahamariamman lub jak kto woli Sri Mahamariamman z roku 1833, poświęconą hinduskiemu bóstwu Sri Muthu Mariamman.

Za małymi Indiami krajobraz zmienia się diametralnie. Nie ma już świątyń, nie ma mieszaniny kultur. Tuż przed samym morzem napotykam ślady pierwszych angielskich kolonizatorów, którzy w roku 1786 pod wodzą kapitana Francisa Lighta wybudowali w tym miejscu palisadowy Fort Cornwallis, przebudowany w roku 1804 na potężny murowany, taki jakim widzę go dzisiaj. No może niezupełnie taki. Latarnia morska „Fort Cornwallis Lighthouse” została wybudowana dopiero w roku 1914. Za fortem już tylko plaża i morze. Tu robię w tył zwrot i mijając 18 metrową wieżę zegarową z 1897 roku wybudowaną z okazji 60-tej rocznicy objęcia tronu przez królową Victorię, wracam w kierunku centrum.

Tak wiele kościołów katolickich w muzułmańskiej Malezji i w ogóle na półwyspie indochińskim trochę mnie zaskakuje. Z kilkunastu, które są w samym mieście i okolicy odwiedzam tylko te, które mam po drodze, a i tak jest ich sporo: przede wszystkim kościół św. Jerzego patrona miasta, potem mały, ale ładny kościół św. Anny, następnie kościół Niepokalanego Poczęcie z dosyć ciekawą architekturą i z salką muzealną, w której poznaję całą historię Georg Town, kościół św. Pawła i na koniec kościół Matki Boskiej Bolesnej (Church or Our Lady of Sorrows). Przy okazji uczę się, że sorrow po angielsku to boleść. Zwiedzania kościołów, oglądania ołtarzy i podziwiania witraży starczy mi pewnie na kilka miesięcy. Nie wiem czy jeszcze gdziekolwiek w Azji znajdzie się ich tak wiele w jednym miejscu. Z rozanielonego stanu i duchowych uniesień wracam z powrotem na ziemię nomen omen wprost przed muzeum złota. Jednak złoto, nawet to za szybą jest dla mnie także niedostępne. Wejście do muzeum zbyt drogie, a korzyść z jego zwiedzenia zbyt wątpliwa (to taka nowoczesna kopalnia złota, w której złoto wydobywa się z kieszeni znudzonych, bogatych turystów) Przymuzealny sklep ze złotą biżuterią jest z kolei zbyt nudny więc oprócz fotografii z zewnątrz niewiele pozostaje mi z tego miejsca. Dalej robi się znacznie ciekawiej. Znowu jestem w chińskiej dzielnicy, a ta jest dla mnie żywsza i bardziej egzotyczna niż puste wnętrza kościołów i zimne mury muzeów. Dużo ciekawszy, przynajmniej w moich oczach jest też chiński dom Khoo Kongsi z 1884 roku (odbudowany po pożarze w 1902 roku), pokazujący bogactwo i styl życie chińskich klanów w Malezji czy też Ke Lok Si największa i zarazem jedna z najważniejszych chińskich, buddyjskich świątyń w Malezji. Nazwiedzałem się za wszystkie czasy i po kilku dniach przechadzania się starymi i nowszymi ulicami miasta wcale nie dziwi mnie fakt, że taka ilość zabytków i wymieszanie kultur musiało doprowadzić do wpisania Penang vel George Town vel Tanjung na światową listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Na mnie jednak dużo większe wrażenie niż zabytkowa architektura miasta i ukryta w nim historia, robi codzienne życie ulicy z jej wielonarodowym gwarem, jej zapachami: tymi wydobywającymi się z hinduskich świątyń i tymi z chińskich garkuchni, pulsującym tętnem wyrażanym: uderzeniami młotków ulicznych szewców, głośnym zachwalaniem towarów przez wszędobylskich handlarzy, muzyką ulicznych grajków, wydobywających dźwięki z ludowych nieznanych mi instrumentów lub ze współczesnych gitar, nawoływaniem do modlitwy muezzinów, i w końcu klaksonami autobusów, taksówek, skuterów czy ryksz. To jest ta egzotyka, która karmi swym kolorytem moje oczy, swym zgiełkiem moje uszy, a swą pikantną i niebagatelną w smaku kuchnią mój żołądek. Jak to dobrze, że los, a raczej kalendarz podróży zmusił mnie do zmiany planów, przewędrowania ze wschodu na zachód i spędzenia jeszcze kilku dodatkowych dni w Malezji.

Kilka dni minęło i jutro o ósmej rano mikrobusem spod hostelu ruszam dalej na północ do Tajlandii. Jako, że nie wiem jak długo i w jakich warunkach przyjdzie mi spędzić podróż do odległego o ponad 500 km Krabi, przeto dzisiejszy, czyli ostatni dzień w Malezji, postanawiam spędzić zupełnie lajtowo. Tylko rano trochę fizycznej aktywności w formie krótkiego joggingu i gimnastyki na plaży (ciągle nie mogę się napatrzeć na ludzi w wieku co najmniej podeszłym, ćwiczących codziennie o wschodzie słońca nie tylko na plaży, ale na wszystkich, skwerkach, we wszystkich parkach i wszędzie tam, gdzie jest zielono i spokojnie), a potem już do wieczora laba. No i tak jest. Laba jest do dziesiątej wieczorem, gdy już spakowawszy plecak i przygotowawszy się do jutrzejszego wyjazdu, kładę się spać. Kładę się, kładę i zasnąć nie mogę. Słyszę, że chłopak z sąsiedniego łóżka (zwykłem mieszkać w hostelach w tzw. dormitoriach, czyli kilkuosobowych salach najczęściej z piętrowymi łóżkami) gada przez tel. po polsku(!) Szok. To się nie zdarza często. Jutro wyjeżdżam więc nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu. Musimy go zatem dobrze wykorzystać. Idziemy z Tomkiem na miasto czegoś się napić i chwilę pogadać. Tomek jest z Gliwic i od ponad miesiąca mieszka w Tajlandii, a że właśnie skończyła się mu wiza przeto na chwilę przyjechał do Malezji. He he czegoż to ja się od niego nie dowiaduję o dzisiejszych metodach podróżowania. Młodzież, bo do niej Tomek się zalicza ma zupełnie inny pomysł na podróżowanie niż ja. A ja to do jakiej grupy się zaliczam? Do młodych inaczej czy jak? Nieważne!  W każdym bądź razie Tomek nagrywa filmiki, wrzuca je na Youtube lub inne portale i w zależności od tego ile ma polubień lub jak wielki zbierze się krąg fanów, śledzących jego podróż, może albo zyskać bezpośredni finansowy sponsoring albo starać się o pieniądze z reklam lub jakoś tak. W pierwszym momencie jestem olśniony prostotą idei i ewentualną możliwością podwyższenia budżetu. Jednak po dłuższym przemyśleniu sprawy początkowy entuzjazm znacznie słabnie. Wydaje mi się, że angażując się w ten sposób na dłuższą metę, znacznie ucierpiałaby na tym moja „wolna” podróż. Wiem jak pracochłonne jest segregowanie zdjęć i pisanie raz na jakiś czas wspomnień na blog (ale to robię dla siebie). Jak miałbym jeszcze nagrywać filmiki, wrzucać je tu i tu i tu, opisywać, odpowiadać i nie wiem co jeszcze, to chyba nie miałbym już zbyt wiele czasu dla siebie – to po pierwsze. Po drugie, już teraz zdarza mi się patrzeć na świat oczami potencjalnego czytelnika mojego bloga i pod tym kątem robić zdjęcia lub zastanawiać się jak i co napisać, zapominając przy tym o patrzeniu na świat własnymi oczami i o swoich przemyśleniach. Jeżeli miałbym to robić na większą skalę i że tak powiem półzawodowo byłbym prawdopodobnie pod tym względem jeszcze bardziej upośledzony. Nie! Wolę nie. Wolę dalej tak jak teraz, spokojnie i niezależnie. Ale to, że takie możliwości są i są ludzie, którzy z nich korzystają by zrealizować swoje marzenia, jak najbardziej popieram. Z takimi przemyśleniami budzę się rano. Dalej tylko z moim mały aparatem fotograficznym, już spakowanym plecakiem i wolną od trosk głową stoję przed hostelem i czekam na zarezerwowany busik, który ma mnie zabrać do następnego państwa na Półwyspie Indochińskim. Jadę do Tajlandii.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł