Marszrutka jak przypuszczałem jest pełna. Na szczęściem mam miejsce przy oknie, także spokojne następne 4  godziny w drodze do Gornego Ałtajska mogę obserwować zmieniające się, na coraz bardziej górzyste, krajobrazy. Nie są to wprawdzie jeszcze takie góry jak sobie wymarzyłem, jakie znam z kolorowych obrazków, wybijające się pod niebo skaliste masywy, pokryte puchowymi czapami śniegu, ale jest coraz lepiej. Tych naprawdę wysokich, takich w granicach 5- 6 tys. metrów to chyba w ogóle tym razem nie zobaczę. Najwyższe ałtajskie pasma ciągną się na południowym zachodzie, którędy moja droga, zresztą nie tylko moja, bo tam nie ma żadnych dróg, nie prowadzi. Być może kilka ośnieżonych szczytów uda się zobaczyć za miesiąc,  gdy jadąc do Mongolii będę musiał przebić się dolinami przez cały Ałtaj, a na razie muszą mi wystarczyć nie takie wysokie, ale mam nadzieję, że i tak urokliwe okolice stolicy regionu Gornego Ałtajska. Właśnie tutaj wysiadam ze strasznie ścierpniętymi nogami na malutkim dworcu, którego ozdobą jest równie maleńka cerkiew, stojąca po drugiej stronie placu. Nóg nie czuję, za to oczy mają się świetnie. Nie tylko z powodu ślicznej cerkwi, ale przede wszystkim dlatego, że w odróżnieniu od nóg miały przez całą drogę zajęcie, śledząc zmieniające się za oknem coraz piękniejsze krajobrazy. Czasem mogły się nawet o ten czy ów na chwilę oprzeć, a nogi i ręce??? Nic. Ręce mimo trzymania plecaka miały jeszcze jakąś swobodę ruchu i od czasu do czasu mogły zmienić pozycję. Przynajmniej trochę. Nogi nie. Zero ruchu, zero oparcia – masakra. 4 godziny w tej samej na wpół zgiętej pozycji (a nie, przepraszam po drodze była jedna 10 minutowa przerwa) sprawiają, że teraz miliony uwięzionych mrówek wyszło naraz z każdego zakamarka z obolałych mięśni i powoduje, że przez dłuższy czas nie mogę normalnie ustać, nie mówiąc o zarzuceniu plecaka i marszu. Nie szkodzi. Mały dworzec w małym mieście ma swój urok i chętnie chwilkę tu pobędę. Przy okazji popytam o transport do Mongolii. Tak jak przypuszczałem – nie ma szans na jakąkolwiek publiczną komunikację. Ewentualnie taksówka hi hi – proponuje mężczyzna przypominający tego – „kup pan cegłę”. Ani do granicy, ani do ostatniego miasta przed granicą Taszanty nic nie jeździ. Droga daleka i górzysta, chętnych na podróż pewnie niewielu, bo i wiosek przy drodze mało to i transportu niet. Nie pozostaje nic innego, jak przygotować się na długą uciążliwą drogę autostopem, ale że to dopiero po powrocie z Kazachstanu, czyli za około miesiąc, przeto póki co nie zawracam sobie głowy przyszłością i kieruję myśli w stronę teraźniejszości. Teraz trzeba mi się dostać do hostelu odległego o jakieś 4 km. Mrówki, które niczym ocean rozlały się po moich nogach jeszcze nie chcą wrócić na swoje miejsca, więc godzinny marsz z 20 kg plecakiem absolutnie nie wchodzi w grę. Po drugiej stronie ulicy jest przystanek autobusowy. Na przystanku jest grupa ludzi. Skoro są ludzie to znajdzie się pewnie i informacja – myślę, zarzucając plecak i z mrowieniem w nogach przechodzę przez mało ruchliwą główną ulicę miasta. To zalety małych miejscowości, można wszędzie bez większego ryzyka i bez ogłuszających klaksonów przejść na drugą stronę jezdni. Autobusem dojeżdżam do parku Pabiedy (konduktorka skinieniem głowy i promienistym uśmiechem informuje mnie, który to) i stąd już tylko 300 metrów i jestem na miejscu. Na miejscu od razu kolejna sympatyczna niespodzianka. Tyle, co rano pożegnałem się ze Stefanem, a już popołudniu mam nowych znajomych. Czasem ludzie pytają, czy podróżowanie samemu nie jest smutne, czy się nie nudzę i czy nie czuję się samotny. Otóż nie. Samemu nie znaczy samotnie, a jak widać świat pełen jest fajnych ludzi i wszędzie można kogoś spotkać. W hostelu poznaję dwóch Krzysztofów z Mazur, a że chłopy jak dęby więc od razu widać, że potomkowie Juranda. Znaczy najpierw poznaję tylko jednego, bo drugi jeszcze jest w szpitalu. Nadział się stopą na jakieś świństwo, noga zaczęła puchnąć więc musi pokazać to lekarzowi. Nie jest źle. Wraca z opatrunkiem i zadowoloną twarzą. Będzie mógł zwiedzać świat dalej. Od tej pory w towarzystwie dwóch Krzyśków, przy których mimo mojego wzrostu 180 cm i ponad 90 kilo wagi czuję się jakoś dziwnie mały, wieczór pod rosyjskim niebem upływa w polsko-niemieckiej atmosferze. Polsko-niemieckiej, bo Krzyśków przywiózł Felix z Niemiec, z którym chłopaki zabrali się gdzieś tam autostopem. Czasami okazuje się, że autostop to fajna sprawa. Ale tylko czasami. Felix od paru miesięcy swoim camperem, w towarzystwie przybłąkanego psa, objeżdża wschodnie rubieże Euroazji. Jak oni się pomieścili w małej kabinie campera typu VW jest zagadką nie tylko dla mnie, ale i dla nich, bo pokazując mi samochód i siebie też dalej nie mogą uwierzyć, że przejechali w nim kilkaset kilometrów. Ale skoro są to znaczy jakoś dojechali. Felix nie takie przygody ma za sobą. Gdzieś po drodze wpadł do rowu i dachował. Cudem ani jemu, ani psu ani nawet samochodowi nic szczególnego się nie stało i po dwóch dniach postoju w warsztacie mógł kontynuować podróż. Chłopaki z kolei jeżdżą i filmują Syberię. Robią to zawodowo. Kiedyś powstanie film i już jestem ciekaw efektów. Namiary mamy także kiedyś zobaczę. I tak zamiast rozglądania się po stolicy rosyjskiej Ałtaji, wieczór schodzi na rozmowach przy piwie i nadzwyczaj wesołej atmosferze. Oglądanie miasta odkładam na jutro. Spacer po pięćdziesięciotysięcznej stolicy rosyjskiej autonomicznej ałtajskiej republiki to już zupełnie co innego niż przechadzki po milionowym Nowosybirsku, czy niezbyt ciekawym Barnaulu. Historia też jakby trochę żywsza i bliższa, bo na wyciągnięcie ręki. Wiele drewnianych domów, a przede wszystkim jedna bardzo ładna cerkiew z pewnością pamiętają odległe czasy, gdy na początku XIX wieku do małej ałtajskiej osady nad ujściem do Majmy rzeki Ulala, dzisiaj Ulaluszka, zaczęli napływać pierwsi rosyjscy przesiedleńcy. Z czasem z małej bezimiennej osady około 1830 roku powstała wieś, nazwana od rzeki Ulala. W dalszym ciągu zmian, przemian, reform, które po rewolucji w Rosji dosięgły i tak odległe tereny, z Ulali powstało Oiroten (stara nazwa ałtajskiego ludu), potem Oirot-Tura co w języku altaj znaczy Miasto Oirotów i w ramach zmian nazewnictwa w roku 1948 z Oirot-Tura powstało Ałtajski, a z czasem samoczynnie zaczęto nazywać Gorno Ałtajsk co znaczy Góra albo miasta (od gorad) Ałtaj. Tyle już wiem, a długi, prawie całodniowy spacer wzdłuż rzeki, po okolicznych pagórkach i oczywiście ulicami miasta, w którym jak zwykle na głównym miejscu stoi Lenin, a w parku Pabiedy nie brakuje Alei Bohaterów Związku Radzieckiego, sprawia, że 200 letnia historia tego odludnego kawałka ziemi staje mi się bardzo bliska. Nie jest to jednak ciągle to, czego szukam i czego spodziewałem się w górzystym Ałtaj. Góry tu za małe, przyroda za skąpa, a miasto za bardzo miejskie. Patrzę w kalendarz. Liczę. W Barnaul by zdążyć na autobus do Kazachstanu muszę być za 4 dni. Jeden dzień na podróż – wychodzi na to, że spokojnie na trzy dni mogę wyskoczyć ciut głębiej w Ałtajską naturę. Jutro z rana marszrutką jadę wzdłuż rzeki Katuń dokąd oczy poniosą. Tam już nie powinno być nic oprócz gór, rzek i tego, czego szukam, czyli natury pure. Czy tak będzie?

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł