Zanim opiszę miasto Louyang, w którym jestem i to, co w nim mam nadzieję znaleźć, winny jestem krótkie wyjaśnienie, dlaczego z Pekinu wyjechałem bezpośrednio na południe do Xian, pomijając, zaznaczony na mojej kartce z planem podróży, leżący nieco z boku, Yungang. Otóż, jak się doczytałem, wspaniałe groty z kamiennymi posągami Buddy, będące główną atrakcją Yungang, są bardzo podobne do troszkę mniejszych, ale równie wspaniałych Grot Longmen znajdującymi się w pobliżu Luoyang, które też jest zaznaczone na mojej trasie. Dwa razy zwiedzać podobne miejsca, to z pewnością niedobry pomysł, przy tak ograniczonym czasie, jakim dysponuję, więc jedno muszę wyrzucić z mojej „małej podróżnej walizki”. Które? Odpowiedź jest stosunkowo prosta. Yungang oddalone jest o kilkadziesiąt kilometrów od mojej głównej ruty, więc jechać tam i z powrotem to dodatkowa strata czasu. To raz, a dwa i to może przede wszystkim, w Yungang była już swego czasu Asia. Za to nie była w Longmen, więc jeżeli ona widziała te pierwsze, ja zobaczę te drugie, to razem zobaczymy wszystko – tak sobie wymyśliłem i skreślam, zatem, niewątpliwie bardzo atrakcyjny i ciekawy Yungang pozostając jedynie przy, jak mam nadzieję równie ciekawym Longmen. Dlatego właśnie z Pekinu jadę bezpośrednio do Xian i zaraz potem do Luoyang.

Pociąg z Xian wyjeżdża o siódmej rano. Wydawałoby się, że to niezbyt wczesna pora, ale wziąwszy pod uwagę to co opisywałem w poprzednim artykule, czyli kontrole i kolejki, plus ponownie wymiana biletu z elektronicznego na papierowy, no i 3,5 kilometra z plecakiem pieszo do dworca, to wychodzi, że wyjść z hostelu muszę najlepiej przed piątą. To oznacza z kolei, że wstać muszę około czwartej, a to już znacznie zmienia obraz sytuacji. Gdy ja drałuję, z plecakiem, w kierunku dworca, większość normalnych ludzi obraca się pod ciepłą kołdrą na drugi bok i smaczni chrapie. Niech nikt, zatem nie myśli, że podróżowanie po świecie to sam miód spijany codziennie z kryształowej czary. Nie, nie. Czasem trzeba się napracować, czasem nazłorzeczyć, a czasem i to się zdarza dosyć często, wstać przed wschodem słońca. Z drugiej strony, „kto, rano wstaje, temu Pan Bóg daje” w moim przypadku więcej czasu i więcej możliwości podziwiania świata, bo zanim słońce dochodzi do połowy swojej codziennej drogi, ja już jestem w Louyang i mam sporo czasu by zastanowić się jak się w tym nowym mieście odnaleźć. Dziwnym mieście. Nie przypominającym nic, a nic, ani tych do tej pory widzianych, ani tych, jakimi sobie zwykle wyobrażamy chińskie miasta. Tutaj miast niskich domów pokrytych tradycyjnymi, fikuśnymi, dachami, miast świątyń, małych sklepików i wąskich uliczek, wita mnie osiedle wysokich, chciałoby się powiedzieć, sięgających chmur, bloków, ogromne współczesne centrum handlowe i długi, ciągnący się przez cały las wieżowców, park. Park jest o tyle ciekawy, że nie dość, że jak zielona oaza maluje się na betonowej, szarej osiedlowej płycie, to jeszcze przyozdobiony kilkoma stawami, w których z gracją odbijają się dotykające nieba wieżowce, małymi przystaniami, na których można się wyłożyć w słońcu oraz łączącą wynurzające się z wody wysepki i przeciwległe brzegi, wybudowaną na pomostach, długą drewnianą, wijącą się przez szuwary, ścieżką, robi wspaniałe wrażenie.  I właśnie ten park i ta ścieżka, zanim jeszcze zaczynam zastanawiać się jak w gąszczu bloków znaleźć moje nowe mieszkanie, nasuwa mi myśl, której nie jestem w stanie się oprzeć. Miałem zresetować umysł? Miałem! Miałem odpocząć od zwiedzania, od historii, od świątyń, wykopalisk, jaskiń itd. itp.? Miałem! No to skoro tak, to park, który wprawdzie nie jest wspaniałą dżunglą między stromymi zboczami gór, ale kawałkiem zielonego miejsca między wysokimi blokami, też się do tego nadaje. Na jutro zarządzam dzień wolny od zwiedzania i przeznaczam go na długie spanie, jogging między stawami i kulinarny spacer od knajpy do knajpy, bo tych też tu widzę sporo, a do tej pory ciągle nie miałem czasu poznać wszystkiego z długiej listy tutejszych przysmaków. No dobrze, ale to wszystko jutro, a dzisiaj? Dzisiaj muszę znaleźć nocleg i po raz kolejny nie mam pojęcia jak to zrobić. Nawet zaczepieni ludzie, mówiący nieco po angielsku, nie mają pojęcia jak odnaleźć cokolwiek w labiryncie ulic między blokami, a co dopiero ja. To tak trochę, jak próbować przyjezdnemu znaleźć jakikolwiek adres w Tychach, które są podobnym miasto-osiedlem, z tym, że tu jest wszystko większe, wyższe no i po chińsku. Jedynym rozsądnym pomysłem, który przychodzi mi do głowy, to wziąć taxi i dać się zawieść pod wskazany adres. Tym bardziej, że według mojej nawigacji, nie może to być daleko, więc taksówka z pewnością nie będzie droga. No i nie jest. Tylko, co z tego, jak kierowca, też nie potrafi znaleźć adresu i pokluczywszy nieco między blokami pasuje. Na szczęście oprócz samochodu, ma jeszcze dwa inne jakże przydatne w tej chwili atrybuty: telefon i język. Ja wyszukuję w mojej rezerwacji numer telefonu, on dzwoni, nie mam pojęcia, co mówi, ale jedzie na przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy, to chyba się dogadał. Po kilku minutach zjawia się właściciel mieszkania, w którym wynająłem przez Internet pokój i sprawa się załatwia. Po raz kolejny jestem uratowany. Mieszkanie mam na 23 piętrze z takim sobie widokiem na otaczające mnie betonowe kolosy, ale za to z małym przytulnym pokojem, a co najważniejsze z szerokim, wygodnym łóżkiem, w którym według moich wyliczeń spędzę kolejne trzy noce.

Wczorajszy dzień spędzony, na spacerach po parku i mieście, obfituje nie tylko w dosłownie dogłębne, poznanie rozkoszy kitajskiej kuchni, nie tylko w nauczenie się napisania chińskimi symbolami, (trudno mi to nazwać alfabetem), mojego imienia, nie tylko w odświeżenie zapchanego historycznymi wiadomościami umysłu i zmęczonego od szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsca, ciała, ale też w dosyć dobre poznanie okolicy. Dzisiaj nie mam, zatem problemu ze znalezieniem przystanku autobusowego i łatwym dostaniem się do odległego o 13 kilometrów, wpisanego na listę UNESCO, Parku Longmen.  Wejściówka 100 juanów, więc w jest w miarę OK. Tłumów nie ma, bo większość zorganizowanych, autokarowych wycieczek z Pekinu dojeżdża tylko do Xian i zawija się z powrotem, zwiedzając ewentualnie podobne, a znacznie bliżej stolicy położone, groty w Yungang. Pogoda w sam raz na długie chodzenie po skałach, bo słońce schowało się za chmury, więc nie ma upału. Słowem wszystko pasuje, by spędzić tu kilka następnych godzin, tym bardziej, że jak się zaraz przekonam miejsce jest niezwykle imponujące. Groty Longmen, to jedno z nielicznych, egzystujących jeszcze w Chinach, zbiorów figur, mistrzów kamiennego rzeźbiarstwa z V do VIII wieku naszej ery. Wszystko zaczęło się od roku 494, kiedy to cesarz dynastii Wei przeniósł tu z Datong (Pekin) stolicę i od wykucia w tym samym czasie i pewnie z tego powodu, w kamieniu, w pobliskich skałach, Sutry (księgi zawierającej buddyjskie nauki). Przez następne 200-300 lat, w prawie dwukilometrowej wapiennej ścianie, wykuto kilka tysięcy grot, a w nich ponad 100.000 figur Buddy i jego uczniów, które właśnie przyszedłem oglądać. Kamienna ściana z grotami, ciągnie się od mostu do mostu wzdłuż zachodniego brzegu rzeki Yi. Wschodnia strona, oprócz kilkudziesięciu wykutych w kamieniu, ale już nie tak imponujących figur, to przede wszystkim świątynie, ogrody i doskonałe miejsca widokowe na przeciwległy brzeg i długą podziurawioną jak szwajcarski ser, ścianę zachodnią. Dzięki kilku mostom całość przejść można dookoła i nie ma znaczenia, od której strony się zaczyna. Ja zaczynam od zachodniej, czyli od tej gdzie do każdej groty mogę zajrzeć i każdej figurze przyjrzeć się z bliska. Niestety, mimo, że przecież i tak nikt nie dałby rady zobaczyć wszystkich, ze 100.000 kamiennych, podobizn Buddy i jego uczniów, do dzisiejszych czasów przetrwało ich niewiele, a te, które przetrwały, są w znacznym stopniu zniszczone (większości poucinano głowy). Tak zwana Rewolucja Kulturowa początku XX wieku bardzo surowo obeszła się z kulturowym dziedzictwem minionych epok, a Groty – Longmen są tego najlepszym przykładem. Rewolucjoniści z czerwonymi opaskami na ramionach pewnie z lubością, odcinali głowy kamiennym posągom, odcinając się jednocześnie od wyznawanej przez wieki w Chinach religii. Chłopi z okolicznych wiosek, z kolei chętnie z miejsc kultu wywozili gotowe, obrobione kamienie, używając ich do budowy domów, płotów lub dróg. A to, czego nie zniszczyli rewolucjoniści i nie wywieźli chłopi wykorzystali jeszcze zwykli złodzieje i do dzisiaj część tutejszych figur sprzed 1500 lat, zobaczyć można na przykład w Metropolitan Muzeum of Art. W Nowym Jorku, w Atkinson Muzeum w Kansas City czy też w Muzeum Narodowym w Tokio. Szczęście w nieszczęściu, że nie wszystko zostało rozgrabione, czy zniszczone, a umieszczenie kamiennej ściany z grotami na liście UNESCO zapobiegło dalszej dewastacji i dzisiaj mam możliwość i ogromną satysfakcję podziwiać ogromną pracę i niezwykły kunszt rzeźbiarzy sprzed XV wieków. Przechodzę od groty do groty. Z bliska mogę dokładnie dostrzec niuanse kamieniarskiej techniki i ogrom włożonej pracy w detale, natomiast niektórych miejsc nie mogę ogarnąć w całości wzrokiem. Tę możliwość daje dopiero wschodnia strona rzeki, którą spacerując do wyjścia, poświęcam, co najmniej tyle samo czasu, co zachodniej. Jest poprostu cudownie. Wprawdzie nie studiuję tutaj pojedynczych rzeźb, nie skaczę z kamienia na kamień, ale idąc, przed siebie z nieodrywającym się od ściany wzrokiem, zwiedzając jeszcze jedną niewielką świątynie i spory ogród, droga do wyjścia wydaje się być nieskończenie długa, a przy tym rozkosznie przyjemna.

Nowy dzień, przynosi nowe niespodzianki w moim planie (zawsze powtarzam, że jak człowiek zbyt dużo planuje, to tylko rozśmiesza Pana Boga, który dzięki Bogu, ma niezłe poczucie humoru) i zamiast jak było w założeniu jechać nazajutrz, niedaleko do Klasztoru Shaolin, wykupuję bilet, na nocny pociąg do następnego miejsca, czyli do świętej góry Tai Shan. Tak mi się tych kilka chwil spędzonych w zielonym parku między betonowymi blokami spodobało, że w momencie ogromnie zatęskniłem za naturą i wędrówkami po górach. Tak dobrze zrobił mi jeden dzień odpoczynku od zwiedzania i podróżowania, że postanowiłem w miarę możliwości czynić sobie takowe częściej, a że skoro nadarza się od razu okazja, przeto po krótkim namyśle, skwapliwie z niej korzystam. Wprawdzie Klasztor Shaolin niewątpliwie przyciąga nazwą i bez wątpienia godny jest zwiedzenia, ale… Właśnie, ale! Jeżeli trzeba coś po drodze z pełnej walizki wyrzucić, to, mimo że wybór jest trudny, trzeba się na coś zdecydować. Więc się decyduję.  Ja już jakieś niecałe 40 lat temu wyrosłem z fascynacji Brucem Lee i wschodnimi sztukami walki, a Klasztor Shaolin właśnie z nimi się najbardziej kojarzy, to raz. Dwa, już jakiś czas temu zauważyłem, że klasztory, świątynie i miejsca kultu Buddy dosyć znacząco są do siebie podobne, a że zwiedziłem ich już kilka, przeto nie spodziewam się zobaczyć w kolejnym czegoś nadzwyczajnego. No i trzy spieszno mi do natury, zatem lekką ręką skreślam z mojej listy pozycję numer 7, ciesząc się, że wykrojony dzień z pewnością nieźle spożytkuję gdzieś w górach lub innych zielonych miejscach. Zwłaszcza, że przede mną na mapie ten kolor zaczyna dominować i gdzieś tak za Shanghajem powoli będę żegnał cywilizację i kulturę, a witał podobno niezwykłą w Chinach naturę. Już się cieszę i spieszę.

[Asia] Dość pokrętna strategia, ale ok, możemy podzielić się zdjęciami i wspomnieniami. Twoje groty inne od moich, ale też piękne i te też chętnie zobaczyłabym na własne oczy.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł