Niedziela, ósma rano to chyba najlepszy czas na przekraczanie granic. Właśnie o tej porze melduję się na salvadorsko-gwatemalskim przejściu granicznym i mam wrażenie, że jestem zupełnie sam – przynajmniej nikogo nie widać. Jedno okienko, jeden stempel, jedna opłata, drugie okienko, drugi stempel, druga opłata i już. Po drugiej stronie tzn. w Gwatemali to samo. Jedno okienko, jeden stempel, jedna opłata, drugie okienko, drugi stempel, druga opłata i teraz faktycznie już. Już jestem w Gwatemali, w szóstym kraju Ameryki Północnej, a piętnastym w sumie.
Jako się rzekło na całkowity rekonesans Gwatemalii, która już teraz pachnie mi przygodą, przyjadę jeszcze raz przy innej okazji. Teraz najkrótszą drogą zmierzam do Meksyku. Coraz bardziej się martwię o stan techniczny auta i o to, gdzie i jak będę mógł coś przy nim zrobić. Kolega z ławy szkolnej, z technikum, Witek Krus podpowiedział mi, że będąc parę lat temu na urlopie w Playa del Carmen na Jukatanie poznał niesamowicie fajnego, mieszkającego tam Polaka imieniem Darek. Darek z pewnością – pisze mi Witek, pomoże. O to super – cieszę się. Tylko jak mam znaleźć Darka? Witek obiecuje poszukać i przesłać numer telefonu. Niestety, po paru dniach poszukiwań nie znajduje. Byłoby zbyt pięknie, przechodzi mi przez myśl. Numeru nie znaleziono, a tym samym szanse na odnalezienie Darka w kilkudziesięciotysięcznej Playa del Carmen zmalały prawie do zera. No szkoda. Będę musiał radzić sobie samemu. Co będzie to będzie – myślę i koncentruję sie z powrotem nad teraźniejszością.

Mimo, że przez Gwatemalę prowadzić mnie będzie stosunkowo krótki odcinek, to z pewnością i na nim znajdzie się coś ciekawego do zobaczenia. A jakże. Jest! Tical – ogromne ruiny Mayów. Zaznaczam na mapie czerwonym krzyżykiem i szukam dalej. O! Jeszcze po drodze przy Rio Dulce zaznaczono w przewodniku zamek Castillo Philipe. Zaznaczam i ja go na swojej mapie i jako pierwsze podążam w jego kierunku. Droga w Gwatemali jeżeli chodzi o stan nawierzchni, nie należy do najlepszych, ale krajobrazowo jak zwykle, jak w każdym poprzednim państwien Ameryki Środkowej, przepiękna. Strzeliste góry, pojedyncze wulkany, rozłożyste doliny, jak zwykle dominują w tym co widzę w moim szklanym ekranie nastawionym na program Nacional Geografic. Ezgotyczne niespodzianki typu osioł czy wół na środku drogi, czy niebezpiecznie kołysząca i uginająca się pod nadmiarem towaru ciężarówka, nie mówiąc o koniach, skuterach, rowerach i wszystkim co się rusza również i tu skutecznie dbają, by jazda nie była nudna. Od zamku Filipa dzieli mnie 150 km, więc nie spiesząc się, pokonuję ten dystans w trzy godziny i w porze obiadowej stawiam się pod jego murami. Tu brzydka zasadzka.

Jako, że od paru dni pada, a dzisiaj padało nawet siarczyście, to nieutwardzony teren zamókł, a ja nie zauważywszy wjechałem na znajdujący się na łące parking i momentalnie zatopiłem się w muł. Mój instynkt nie zadziałał odpowiednio szybko, za sprawą prowadzącego mnie w to miejsce, żądnego paru groszy zarobku, parkingowego. Absolutnie go nie obwiniam, bo to ja jestem kierowcą i to ja nie powinienem się pchać tam skąd nie jestem pewien, czy wyjadę. Kolejna nauczka. Dobre w tej sytuacji okazuje się to, że na własnej skórze mam okazją odczuć uczynność i życzliwość Gwatemalczyków. Nie wiem jakim cudem, ale nagle z nienacka przybyło ich z dwudziestu i jak atleci w bajce Tuwima, każdy nie wiem jak się naprężał i udźwignęli, a niezły to ciężar. Zbiorowa fotka zakańcza to niefortunne zdarzenie, a ja poczuwszy twardy grunt pod kołami, zjeżdżam na inny utwardzony parking. Samochód stawiam tak, bym mógł tu przenocować. Chwila oddechu, mała czarna kawa, bo czajnik akurat gwiżdże i za chwilę, odstresowany mogę iść przyglądać się XVII wiecznym murom zamku Filipa. Umocnień, fortec i zamków wznosili w owym czasie Hiszpanie sporo, broniąc się przed nieustępliwymi atakami piratów. Dotyczyło to nie tylko obrony dużych, bogatych nadmorskich miast typu Cartagena, Panama, lub tych połączonych z morzem jak Granada. Trzeba było bronić również mniejszych strategicznych miejsc wzdłuż rzek, którymi piraci wdzierali się w głąb lądu. Do takiej właśnie obrony służył ford Castillo Filipo. Jako atrakcję turystyczną obok zamku zorganizowano coś na kształt muzeum karaibskich piratów. Kiczowate manekiny i mizernie urządzone sale nie są czymś co koniecznie należy zwiedzać, ale z pewnością rozweselą i umilą krótki pobyt w tym ciekawym miejscu.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł