Wymiana kół i pozbycie się obydwu zapasów wymusiła weryfikację następnych planów i zmianę drogi do Meksyku. Pierwotnie zamierzałem jechać południem Salvadoru do Gwatemali, przeciąć Gwatemalę i wjechać południową częścią Jukatanu do Meksyku. Teraz skracam drogę i pojadę na północną granicę między Salvadorem, a Gwatemalą, potem przez Gwatemalę do Belize i do Meksyku. Muszę niestety pozostawić sobie podobno cudowną Gwatemalę na kiedy indziej (może jak z Jukatanu będę jechał w kierunku USA?), a teraz czym prędzej dojechać do Meksyku. Tam zamierzam zająć się samochodem. Czas wymienić olej, przejrzeć hamulce, zmienić pasek klinowy no i przede wszystkim nowe opony. Czas pokaże, że po raz wtóry sprawdzi się powiedzenie: „nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło”. Skrócenie i zmienienie trasy zaowocowało w Gwatemali niesamowitym wydarzeniem, które być może będzie miało wpływ na całą moją dalszą podróż. No ale troszkę się zagalopowałem. Jeszcze jestem w Salwadorze, a już piszę co się stanie w Gwatemali. Nie uprzedzam zatem faktów i wracam na wybrzeże do zacisza wioski Playa Cuco.
Wraz z brzaskiem piątegon dnia, zostawiam za sobą cudowne wybrzeże oceanu Spokojnego i powoli, serpentynami zbliżam się do głównej amerykańskiej drogi. Panamerykana – kierunek stolica. San Salvador, stolica El Salvadoru to zdecydowanie miasto, które jak nie trzeba to należy ominąć. Oprócz strasznie zatłoczonych dróg i jednego w miarę fajnego, kolonialnego placu, nie ma tu absolutnie nic godnego uwagi. Szybko zatem, o ile wolne posuwanie się w nieskończonych korkach można nazwać szybko, przecinam miasto na ukos w poszukiwaniu kierunku „Ruta de las Flores”. Jest drogowskaz na Sansonatę, czyli do miasta, od którego jak mam nadzieję, rozpocznie się kolorowa droga kwiatów. Na ładną drogę nie muszę czekać aż tak długo. Wystarczy bym wydostał się z zatłoczonego miasta, a już się robi pięknie. Zielone łąki i wyzierające zza nich szczyty stożkowych wulkanów zapisują w mej pamięci El Salvador jako stosunkow urodziwy kraj Ameryki Środkowej. Im dalej, im wyżej tym piękniej. Za Sansonate opuszczam główny trakt Salvadoru i skręcam na północ, mocno w górę w kierunku Santa Ana. Parę kilometrów dalej olbrzymi, ale zbyteczny, bo i bez niego to widać, napis „Bienvenidos Ruta de las Flores” informuje, że chociaż do tej pory było ładnie, to teraz będzie jeszcze ładniej. Rzeczywiście. Kolorowe krzewy, bujne kwiaty po obu stronach ulicy, zielone doliny ograniczone stromymi górami, cudne kolonialne miasteczka, każdy z majestatycznym kościołem, kolorową zabudową i kwiecistymi parkanami, powodują, że odnoszę wrażenia przejeżdżania przez „Wunderland”. W większości z tych miasteczek się zatrzymuję. Nie ma mowy bym nie przyjrzał się tym perełkom z bliska, nie powąchał kwiatków, a nawet nie uwił sobie bukietu. W dwóch z takich właśnie miasteczek, stanowszy przy wysokim krawężniku, nocuję. Wczesne poranki, gdy wschodzące słońce ledwo muska swoimi promieniami kolorowe dachy budzących się miast, dodają osobliwego uroku z domieszką takiego mistycyzmu, że patrząc oczarowany na tę scenerią jestem pewien, że nigdy jej nie zapomnę.
Oczarowanie przynosi jednak ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Budzi się we mnie chęć pozostania dłużej w Salwadorze. To znaczy budzi się chęć do powrotnej jazdy w dół w kierunku parku Inposible i dalej do Gwatemali, tak jak zakładałem w pierwotnym planie. Tak mi się spodobała jazda tymi górskimi dróżkami, że żal mi ją opuszczać. Dobrze, że już na pierwszym ostrym zjeździe ochota ustąpiła miejsca rozsądkowi, który przypomniał o zniszczonych zapasowych kołach, o konieczności wymiany oleju i przeglądu hamulców. No dobra. Będąc rozsądnym człowiekiem, przy pierwszej możliwożci zawracam. Jestem znowu na szczycie, a przepiękne widoki roztaczające się w dole ponownie powodują, że ochota wygrywa z rozsądkiem tłumacząc, że te pareset kilometrów w tą czy we w tą nie grają roli, a droga jest piękna no i lepiej, wedle zasady – co masz zobaczyć jutro zobacz dzisiaj, zwiedzić park Inposible teraz niżli kiedyś tam w drodze do USA. Na takie diktum mój rozsądek jest bezradny. Poddał się i po raz kolejny nawracam. Krętą drogą w dół dojeżdżam do przydrożnych wodospadów.Tu krótka przerwa na zwiedzanie. Czas spędzony na spacer, wychłodzenie głowy pod wodospadem i smród gorących hamulców ponownie pobudzają rozsądek do boju. Och jak nie lubię tych potyczek sam na sam. Tym razem ewidentnie rozsądek zwycięża. Po raz kolejny wjeżdżam na górę, ciesząc się w duchu, że za sprawą wewnętrznego pojedynku przynajmniej zwiedziłem śliczne wodospady. Będąc na górze, nie patrząc w dół, by znów się nie rozochocić, kieruję się na północ w kierunku granicy z Gwatemalą. Jak bardzo wdzięczny jestem rozsądkowi, który nie uległ pokusie zmiany trasy i doprowadził mnie w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsce w Gwatemali, opiszę w następnym artykule. Teraz zdradzę tylko, że mimo iż nie wierzę w cuda to zdarzył się cud, w który nawet po czasie, pisząc te słowa, trudno mi uwierzyć.
Do granicy dojeżdżam wieczorem. Chowam się w zacisze mojego większego brata tzn. ogromnej ciężarówki i mając taką ochronę spokojnie zapadam w sen. Śni mi się oczywiście zielona łąka pełna kwiatów z „Ruty de las flores”.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł