Patrząc od strony Kostaryki, mojej ostatniej dłuższej przerwy w kręceniu kilometrów, to w drodze do Meksyku, El Salvador wypada mniej więcej w połowie. Dwa państwa za (Nicaragua, Honduras) i dwa państwa przed (Gwatemala, Belize). Przydałby się zatem jakiś dłuższy, kilkudnowy postój. Wyciągam mapę, by zlokalizować najlepsze miejsce w tym celu i co? I napotykam na stary polski problem. Góry czy morze. Znacie te pytania? – kochanie dokąd pojedziemy na wakacje? Nad morze czy w góry. Och jak cudnie, gdy oboje chcą w to samo miejsce. Gorzej jeśli nie. Ja nie mam się kogo pytać, a co za tym idzie nie mam problemu z tym „gorzej”. Osobiście zawsze wolałem wakacje w górach, ale teraz szukając miejsca na nicnierobienie wybieram morze. Morze, które zawsze kojarzyło mi się z nudą, a nuda to rzecz, której teraz potrzebuję. Widzę na mapie, że jest takie fajne miejsce, około 100 km na południe od granicy – Playa Cuco. Zaznaczam ją jako następny cel w nawigacji i ruszam w kierunku granicy Honduras – El Salvador.
Wyjazd z Hondurasu trochę się dłuży. Podjechało akurat kilka ciężarówek, dwa autobusy jadące, jak wynika z szyldu za przednią szybą, przez całą Amerykę Centralną od Panamy do Meksyku i kilkanaście samochodów osobowych. To razem zrobiło taki korek, że gdyby nie 5 dolarów, które dałem komu trzeba, stałbym po stempel wyjazdowy ze dwie albo trzy godziny. Tu wszystko dzieje się powoli lub za drobną opłatą trochę szybciej.

Natomiast wjazd do El Salvadoru przechodzi nadspodziewanie sprawnie. Nawet nikt mnie nie zaczepia, by mi pilnować samochodu, bo stawiam go tuż przy biurze, w którym dostaję pozwolenie na wjazd. Urząd celny, odpowiedzialny za wydanie karty wjazdowej dla samochodu jest parę kilometrów dalej, ale tu też wszystko idzie sprawnie, także suma sumarum po godzinie jestem wszystkimi sześcioma kołami w następnym, już piątym państwie Ameryki Północnej.
Jadąc w kierunku wybrzeża, sprawdzam małe piaszczyste zatoczki, czy aby tu lub tu nie rozłożyć mojeg domu. Bez rezultatu. Nie znajduję nic, co wyraziłoby się rozdziawieniem ust lub przynajmniej wybałuszeniem oczu. Wszystkie wprawdzie ładne, ale nie aż tak. Do Playa Cuco pozostało 15 km. W ostatniej mijanej wiosce zaopatruję się w prowiant na kilka dni, niewiadomo czy tam gdzie zamierzam nic nie robić będzie jakikolwiek sklep.
Jest sklep, jest nawet hostel i kilka barów, a przede wszystkim jest ogrodzona polana z ogromnym drzewem pośrodku, imitująca camping. Bardzo mi się podoba. Czym prędzej stawiam mój „dom na kółkach” w cieniu tego właśnie drzewa, dobijam z właścicielem formalności typu ile i za ile i jestem gotowy by przez parę dni tu zamieszkać.
Z tym nic nie robieniem, to oczywiście trochę przesadzam. Playa Cuco to tak cudowna rybacka wioska, że aż się prosi o długie spacery. Przyjrzeć się jej z zewnątrz, z piaszczystej ciągnącej się kilometrami palaży, lub ze skalistego urwiska wbijającego się głęboko w morze, a potem od wewnątrz, przemierzając kilka skrzyżowanych ze sobą, jak zwykle w szachownicę, uliczek. Zawsze w czasie dłuższych postojów staram się zadbać o kondycję fizyczną, a więc poranny jogging i wieczorne pływanie również wpisują się w harmonogram dnia. Oczywiście musi jeszcze zostać trochę czasu na pranie, mycie auta, a jakby tego było mało to zauważam, że z obu przednich opon schodzi guma. Trudno darmo – chciałem dojechać na nich do Meksyku i tam kupić nowe, ale skoro się nie da to nie. Ryzykował nie będę. Mam dwa zapasy. Wymienię obie teraz, a w Meksyku wymienię te zapasowe i już. No i tak z nic nie robienia zrobiło się mnóstwo roboty. By i tak móc poleżeć w hamaku, posłuchać cudownych latynowskich rytmów w wykonaniu muzykantów, koczujących w hamakach pod tym samym drzewem co ja (w ciągu dnia grają na ulicach i w knajpach, a wieczorem dla mnie), napatrzeć się na cudowne wschody i zachody słońca i nacieszyć spokojem, salwadorskiej wioski, przedłużam pobyt o kolejne dwa dni.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł