Noc spędzam jeszcze przy drodze w Nicaragui, a rankiem posłusznie z paszportem w garści melduję się na granicy do Hondurasu. Ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu chaos tu znacznie mniejszy niż przy wjeździe do Nicaragui.
Oczywiście nie da się uniknąć opłaty za tzw: „będę pilnował twojego samochodu”. To naturalnie drobiazg w porównaniu z poprzednimi opłatami i chętnie wciskam pięciodolarowy banknot w usmarowaną dłoń młodocianego „przedsiębiorcy”. Z dokumentami idzie nadspodziewanie łatwo – stempel, dokument, parę groszy za wizę i już. Za to od razu za granicą już nie jest tak łatwo. Dziurawe, bardzo zniszczone drogi nie pozwalają rozpędzić się do ponad 30 km na godzinę . O ho ho, będzie jazda – myślę sobie i rozważam możliwości przejazdu przez ten niezbyt przychylny „gumowym podróżnikom” kraj. (Gumowy podróżnik – już kiedyś tłumaczyłem, to taki który podróżuje na gumie, czyli jakimkolwiek pojazdem na gumowych kołach). Ostrzegany przez tajne impulsy instynktu, decyduję się na najkrótszą drogę, czyli jakieś 150 km do granicy z El Salwadorem w Agua Caliente. Droga krótka, za to za sprawą bezkresnych widoków poprzetykanych wulkanami, jak świąteczna babka rodzynkami, kolorowych łąk i rozlewisk nieuregulowanych rzek, urokliwa. Jakby tego było mało dodatkowo co rusz natykam się na niespodziankę typu przechodzące bydło, rowerzysta z żywym inwentarzem fruwającym, na kierownicy, kołyszące się, przepełnione przewozy osób, ciężarówki z niezabezpieczonym towarem na pace, itd. Szczytem wszystkiego jest przewożony na przyczepie za traktorem … cały dom!!! Szerokość drogi około 5 m, a dom jak nic 7 lub więcej. Zjechałem prawie do rowu. Dom cudem przejechał – pojechałem dalej.

Mijam zjazd na Tegucigalpę i przez moment zastanawiam się czy może „doch” nie skręcić. Następna dziura, w którą wpadam wybija ten zamiar z głowy, ale na chwilę, przynajmniej w myślach, zatrzymuję sie przy stolicy Hondurasu. Nazwa Tegucigalpa przywołuje obrazki z dzieciństwa, kiedy to całą rodziną rozwiązywało się krzyżówki. To znaczy rodzice rozwiązywali w ten sposób, że jedno z nich czytało na głos hasło, a drugie i czasami moja starsza bardziej oczytana ode mnie siostra, odpowiadało. Moja rola polegała czasem na tym, że byłem ruterem. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o internecie. Jak się chciało mieć wiedzę to sięgało sie po prostu do jednej z 13-to tomowych encyklopedii, czasem do Słownika Wyrazów Obcych i się tę wiedzę uzupełniało. Jak padało hasło, na które nikt nie znał odpowiedzi, to ja jak mobilne łącze przynosiłem odpowiedni tom, a po znalezieniu odpowiedzi bez naciskania klawisza enter, zanosiłem na miejsce. Otóż przy tego typu krzyżówkowych zabawach na tyle często padało hasło – stolica Hondurasu, że po kilku razach wszyscy bez zaglądania do „internetu siódmej dekady XX w.” wiedzieli, że to Tegucigalpa. Mnie ta nazwa do dzisiaj przywołuje takie wspomnienia. Ech rozmarzyłem się trochę – wspomnienia dzieciństwa zawsze wywołują taki stan, a tu zbliża się El Salwador. Słońce ma się już znacznie ku zachodowi, toteż przekraczanie kolejnej granicy pozostawiam do jutro. W przydrożnym barze bistro (patrz zdjęcie) zamawiam typową (tipico) honduraską kolację z pieca. Przynajmniej taką zamówiłem. Nie pytajcie co jem. Nie wiem – dużo warzyw, trochę mięsa, bardzo pikantne i smakuje precioso.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł