Za Granadą, jako następny punkt na mapie Nicaragui zaznaczyłem, leżące przy drodze do Salwadoru miasto Leon. Ciekawe jest zobaczenie Leon poprzez pryzmat Granady bowiem od zarania dziejów, a na pewno od zarania Nikaragui, oba te miasta walczyły o prymat. Które z nich, konserwatywna Granada czy liberalny Leon wyszło z tych zmagań zwycięsko opowiem w następnych wersach.
Na razie opuszczam uroczą Granadę, mrugam wulkanowi Mombacho, on odpowiada mi kolejną chmurką, ulatującą z czeluści krateru i wślizgnąwszy się na drogę 28 obieram kierunek na północ. Nie jadę daleko, bo już kilkanaście kilometrów dalej, zjeżdżam w kierunku jeziora Apoyo. Łudząc się znalezieniem dogodnego miejsca na postój i na kąpiel objeżdżam lagunę z lewej, objeżdżam z prawej i niestety poza wspaniałymi krajobrazami i paroma prywatnymi (należącymi do hoteli) plażami nie znajduję nic. Trochę szkoda, bo miejsce iście cudowne, a woda tak czysta, że chętnie spłukałbym w niej trudy wczorajszej wędrówki na Mombacho. Skoro nie, to nie. Wracam na 28. Poszukiwanie kąpieliska zajęło mi tyle czasu, że z pewnością nie dotrę już dzisiaj do Leon. Na nocleg obieram zatem pierwsze większe miasto po drodze – Managuę. Dopiero będąc w mieście, szukając dogodnego parkingu, orientuję się, że jestem w ….haha stolicy. Kurcze, do tej pory nie przyszło mi do głowy sprawdzić (z geografii w szkole podstawowej miałem piątkę, ale ten szczegół jakoś mi umknął) jak nazywa się i gdzie leży stolica Nikaragui. Managua – stolica Nikaragui leży dokładnie pośrodku między Granadą, a Leon i jak się pewnie uważny czytelnik domyślił, jako niewielkie miasteczko, została stolicą w efekcie zawartego kompromisu, zapobiegającego wojnie między oboma współzawodniczącymi do tego miana miastami.
W taki oto nieplanowany sposób ląduję w stolicy. Na miejsce postoju i noclegu obieram przystań nad jeziorem o tej samej nazwie – Managua. Widać tu bardzo, że szybkim krokiem zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Cały teren wzdłuż jeziora przyozdobiony jest świąteczną symboliką. Ulice roją się od szopek, drzewa i skwery udekorowane są świecidełkami i wszelkimi, najczęściej kiczowatymi ozdóbkami, a w parku, w którym tymczasem mieszkam, zorganizowano olbrzymi kiermasz i trwa nieustanna fiesta. Koncerty latynoskich kapel nie bardzo pasują (przynajmniej w naszej kulturze, gdy w tym okresie dominują raczej rzewne kolędy i pastorałki) do Bożonarodzeniowego nastroju – ale cóż – co kraj to obyczaj. Ta różnica akurat mi nie przeszkadza. Jest znacznie weselej, co moim zdaniem powinno być domeną tych przecież Wesołych Świąt. Do późnych godzin nocnych bawię się z Managuańczykami (może lepiej – mieszkańcami Managuy), a rano skoro tylko robi się na tyle jasno by móc przyjrzeć się miastu, wyjeżdżam w dalszą drogę.
Centrum stolicy Nikaragui nie zachwyca absolutnie niczym. Małe, brudne, z widocznymi śladami wielu trzęsień ziemi i być może dlatego chaotycznie rozbudowywane na zasadzie „byle jak, byle gdzie”, miasteczko. Cieszę się opuszczając ruchliwe ulice i po raz drugi kieruję samochód w stronę niebieskich plam na mapie, mając i tym razem nadzieję na kąpiel w czystych wodach jednego z kilkunastu jezior w powulkanicznych kraterach. Tym razem jadę do laguny Xiola leżącej 20 km za Managuą na półwyspie (peninsuela) de Chiltepe. Jest świetne jeziorko, jest świetny parking no i oczywiście jest świetna kąpiel. Tak się rozanieliłem błogim pobytem na łonie natury, że po kąpieli w krystalicznej wodzie postanawiam przedłużyć sielski nastrój i wybieram się na pieszą wędrówkę przez małe wzniesienie do następnej laguny o wdzięcznej nazwie Apoyeque. Krętą ścieżką, przez mokradła i wysokie trawy dochodzę do miejsca, z którego czym prędzej czmycham. W odróżnieniu od bohatera bajki o „Głupim Jasiu” nie rozumiem mowy zwierząt i na pewno nie dogadam się z wijącymi się wśród traw wężami i żmijami, gromadnie wypełzającymi w moim kierunku. Ich widok, szmer i syk na moment paraliżuje mój mózg i w następnej sekundzie kategorycznie zmusza do odwrotu, każąc zrezygnować z być może pięknych widoków następnej laguny, a może i kto wie z odnalezienia „wody życia”, której poszukiwał głupi Jasio. Szczęśliwie docieram do auta, jeszcze raz zanurzam się w wodzie, by spłukać poprzednie przerażenie. Odświeżony ruszam w kierunku Leon.
Konkurencyjne miasto Granady, tak bardzo mnie rozczarowuje swoją nicością, że po krótkiej przejażdżce przez centrum, w którym absolutnie nic nie zwraca mojej uwagi, dociskam gazu i szybko je opuszczam. Jeszcze wieczorem tego samego dnia, jadąc wzdłuż wyrastających po obu stronach drogi wulkanów, odbijających blask czerwonego, zachodzącego słońca, dojeżdżam do granicy z Hondurasem.